jeżeli


kalumet

aktualności

turnieje

fajki

rozmowy

zaproszenia
fotogaleria
galeria

felietony

linki

e-adresy

ankieta

archiwum

przepalona fajka

redakcja

english

Janusz TERakowski

jeżeli

 

 

list@kalumet.pl

 

 

Rada Polskich

Klubów Fajki

 

Nowa strona Bartłomieja Antoniewskiego

 

Amerykańska strona Bartłomieja Antoniewskiego

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeżeli

Krzysztof Soliński

 

Nie sądzę żeby coś z tego wynikało. Mogło wynikać. W gruncie rzeczy nie mam przecież nic do zrobienia. Bowiem jeśli nic nie zrobię – cóż może się istotnego stać? Jeśli zrobię natomiast – to jakiż sens z tego wyniknie? Najlepiej niczego nie dotykać. Przemykać ostrożnie, niezauważenie. Nigdzie nie być trwale. Nie przebywać dłużej. Z nikim nie być. Nic ponad konieczność. A i tego unikać. Być samemu sobie. Dla siebie. Nigdy bowiem nikt i nic nie będzie bliższe, trwalsze, własne, ponad własną samotność. Nie ma po co ulegać iluzji. Ona jest zawsze. Ona jest dana. I trzeba ją chronić, jak coś naprawdę skończenie własnego, cennego. Z nikim jej nie dzielić. Wobec nikogo jej nie otwierać. Nie otwierać siebie wobec nikogo. Najlepiej nic nie chcieć od innych. Nie skazywać się na kogokolwiek. Unikać czyjejkolwiek obecności. Uczynić jedno – swoje istnienie dla siebie. Nikogo nim nie obciążać. Być konsekwentnie samotnym. Samotność jest bowiem najwyższym i jedynym, najpewniejszym dobrem. Życie samotne jest jedyną pełnią istnienia, wyłączną możliwością korzystania z siebie dla siebie. Uczciwym, rzetelnym wykorzystaniem w pełni siebie. Tylko nic nie chcąc od innych można mieć wszystko, co najcenniejsze.

*

Jednej łzy ocalenia. Dziwne: jakież to ocalenie może przynieść łza? Jakież ocalenie może mieścić jedna łza? Więc czemu to, czemu: Jednej łzy ocalenia ktoś pragnie? Dlaczego tak mówi? Wysoka to metafora lub jakaś inna konstrukcja składniowa, która formułuje tak nieczytelny układ słów.

*

Mozaika z pustych kamieni. Z kamieni o wydrążonym wnętrzu. Wydrążonym nader przemyślnie, właściwie urzeźbionym wnętrzu – w domy, ulice, całe miasta, osady, wsie, nawet pola uprawne. Tak więc kamienny świat. Stąd niewątpliwie bierze swój początek określenie kamienny świat z wydrążonych kamieni ułożonych w mozaikę. Stąd też to obrazowe sformułowanie: wnętrze kamienia. Zapewne w tych okolicznościach, wręcz mimowolnie, nasuwa się pytanie: czyim dziełem są tak przemyślnie wydrążone kamienie i któż je ułożył w zachwycającą mozaikę?

*

Jeden, a może nawet kilka, kamieni jest przejrzystych, są więc kryształami. I ich wnętrza są widoczne: pożłobione w akwedukty, tunele, przestronne promenady, wielopoziomowe szlaki komunikacyjne. Z trudem wielkim. Zapewne pożłobiono, wydrążono wnętrza kryształów, kamieni. Regularności, upragniona harmonia.

*

Na dłoń opada płatek śniegu. Czy jest najpiękniejszy, ciekawszy od kropli deszczu?

*

Otóż nie masz nic prócz swoich zwątpień. Nic prócz dezorientacji. Brak rozeznania jest jedyną twoją pewnością. Nic ponad. Świat inaczej jest ulepiony niż się tobie wydawało, zgoła inaczej niż naczynia, które wykonałeś dla swoich potrzeb. Kubki i talerze, które wykonałeś dla swojej wygody z kory drzew i ich wiotkich gałązek. Owszem były one ważnym usprawnieniem dla ciebie. Wówczas, tam, gdy żyłeś niemal sam – zupełnie wystarczały. Być może zawsze byłyby tam odpowiednie. Ich zawartość, tych naczyń, też była wystarczająca dla ciebie. Wtedy, tam. Teraz jednak wkroczyłeś w inną formę, której treść jest inna od tamtejszej zawartości twoich naczyń z kory. Tak. Tam wtedy, gdy żyłeś w wilgotnej i ciepłej krainie, gdzie ziemia obficie wydawała plony: apetyczne kiście, pożywne nasiona, soczyste owoce, jędrne kłącza, duże pożywne bulwy. Rosło to wszystko dla ciebie i wszystkiego nie było sposobu spożyć. I to wydawało się być wszystkim. Nawet ptaki, które niepokoiły swym głosem, nadlatujące ogromnymi stadami nie były w stanie spustoszyć urodzajów tej ziemi. Ciecz twoich dni spływała łagodnie, kropla po kropli. A jednak to miejsce zacząłeś opuszczać. Początkowo to były krótkie wypady w pobliskie okolice. Wędrówki te z czasem stawały się coraz odleglejsze i dłuższe. Tak, chciałeś być niezależny i swobodny, mówiłeś: w każdym miejscu i czasie jestem dla siebie sobą, samowystarczalny, żadne miejsce i jego czas mnie nie zniewoli. W końcu każde miejsce jest dobre, gdyż jestem w nim chwilowo, przejściowo. I wtedy to, chyba właśnie wtedy, tych kilka podręcznych sprzętów – jak owe naczynia z kory – niespodziewanie przestało się nadawać do czegokolwiek w tych nowych, kolejnych miejscach. Więc je wówczas łatwo porzuciłeś, lecz siebie nie chciałeś porzucić, swoich nawyków, a raczej swojej mentalności.

*

Drgające powietrze. Zewsząd. Otaczające. System drgającego powietrza. Drgająca struktura wszechobecna, wszechogarniająca, szczelnie i dokładnie przylegająca. Bardziej organizm czy bardziej system? Ściśle dopasowany do skóry, włosów. Wlewa się w nie, pomiędzy nie i je ogarnia. Lecz w tych miejscach przecież powietrze jest wydrążone. Wydrążone powietrze. Wydrążone materią traw, drzew, domów, kamieni, ludzi. Włosów, paznokci, palców. Wydrążone przestrzenie, jamy powietrza obecnością materii i organizmów. A jednak i w nie się przedziera, miesza z wodą, wchodzi wewnątrz oddechem.

*

Albo leżysz na tapczanie, pod ścianą pokoju. W półmroku. Leżysz w ubraniu. I czujesz się coraz bardziej rozcieńczony. Lecz najpierw gęstniałeś. Byłeś ociężały. Zestalałeś się jakby w rodzaj kamienia. Dopiero potem to specyficzne rozcieńczanie przyszło. Eteryczne. Aż w coś lotnego. I jesteś poza mrokiem, leżeniem, ubraniem i ciałem. Jesteś poza. Poza wszystkim. W swej najistotniejszej części siebie, pozamaterialnej. Wchodzisz oto swobodnie w mur ściany. Nic nie stanowi oporu. Wchodzisz w co zechcesz. Jesteś we wszystkim. I to wcale nie półsen ani cały sen. I nie błądzenie myśli, snucie wizji. Więc co?

*

Oto całe otoczenie jest zespołem różnych wibracji. Różnorakich pulsacji. Strumieni. Drgań. Ich zawirowań. Ich skrzyżowań. Węzłów, pierścieni, kręgów. Wibracje, pulsacje są różnej gęstości i natężenia. Różna jest też ich struktura: układ w przestrzeni. Gdzieniegdzie gęsto tkają się, jak tkanina lub splątany motek, lub uzwojenie cewki np. transformatora. Gdzie indziej rozproszone, z rzadka pojawiają się luźnym pasmem lub nawet jednym, pojedynczym włóknem, lub zaledwie pyłkiem. Zupełnie, zupełnie tak jak głosy nad wielkim zbiorowiskiem ludzkim. Lecz może jest z tą sytuacją wręcz odwrotnie, nie zbiorowisko ludzkie stwarza głosy, słowa, zdania, rozmowy, szepty i inne strzępy – lecz one stwarzają ludzi. Powiedziane jest bowiem: słowo się materializuje, a słowo ciałem się staje. A więc pulsacje, wibracje gdzieniegdzie w przestrzeni się zagęszczają, oplatają, transformując się w narastające natężenie – aż zestalają się, twardnieją w tzw. materię. I oto okazuje się, że świat cały zbudowany jest z mowy, powołany przez wibracje. Po raz kolejny pojawia się owa wizja. Staje się zatem obsesyjną fantasmagorią. Paranoicznym zaplątaniem, obłędnym splątaniem kłębka, w którym nie sposób rozwikłać ni początku, ni końca. I czemuż to, czemuż stale to powraca? Czemu jest stale obecne, trwa jako jedyne możliwe wyjaśnienie wszelkiej problematyki? Dlaczego wszelka złożoność, zjawiska tego świata i innych światów, wszystkich zdarzeń, okoliczności, sytuacji wykładają się w ten sposób? Wszystko tłumaczy się poprzez ten właśnie proces genealogiczny, taki związek przyczyn i skutków. I wszystko trwa w tym systemie mechanizmu. Dlaczego? Czemu?

Kłębuszki w przestrzeni są upraszczane rzutowaniem na płaszczyznę. I wówczas stają się dziwaczną mozaiką implikowanych zdarzeń, labiryntem procesów. Nieodmienna dialektyka? Koniugacja strukturalistyczna? Deklinacja materii? Ślepy, ślepy zaułek? Ciemna uliczka bez wyjścia? Rozważmy to. Przedyskutujmy. W ile osób? Rozmowa? Acha. Dobrze: w dialogu to czasem wychodzi bardziej przejrzyście. Zastosujmy dialog. Odwołajmy się do tej instancji. Przecież zagadnienie „co?” pozostanie nadal zagadnieniem i będzie rozważone. Zmieni się tylko sposób, owo „jak”?

 

* * *

Być może wszystko zaczyna się jak w kiepskim spektaklu. Dość banalnie, od smętku, smutku. Oczywiście na poziomie tonu napuszonego, pompatycznego. Wzniosłego jakiegoś upadku. Najpewniej od łzy rozstania lub czegoś w tym rodzaju, bardzo pokrewnego. Więc antrakty. Zatem didaskalia. Oto. Już. Coś się napina i rzewnie łka. Skoro ma być to łza. Właśnie, jeszcze w tak prostym rymie. Siedzą sobie dwie osoby. Zatopione w rozmyślaniach. Każda osobno pogrążona w milczeniu, własnym, odrębnym. (Być może nawet od czasu do czasu wzdycha jedna, a druga wydaje ciche westchnienie-pojękiwanie.) Więc postaci, można powiedzieć, są zasępione, przygnębione.Przedmiot ich rozmyślań? Być może właśnie, właśnie wspomnienia, pytania i problemy opisane wcześniej. Tak jak unosiły się w powietrzu, wzajemnie się na siebie nakładały i przeplatały, może nawet uzupełniały, dopełniały lub wykluczały, negowały. Wzajemnie sobie zaprzeczały. By dodatkowo nie potęgować rozmazania tej sytuacji i jej obrazu: więc nie ma opisu otoczenia ani miejsca, w którym siedzą obie osoby.

– Chciałbym się zawsze mylić. (– To rozlega się niezbyt głośny głos jednej z osób: wypowiedziany tonem zdecydowanym, znamionującym najpewniejsze przeświadczenie, niewątpliwie, stanowiąc podsumowanie prowadzonych dotychczas w myślach rozważań.) Druga osoba siedzi nieporuszona, nadal pogrążona w swych rozmyślaniach. Pierwsza osoba po wypowiedzeniu zdania zapada znów w milczenie. Więc znów trwa cisza. Jedynie wypełnia ją cichym pismem autor, czyli narrator opisuje: łowi i relacjonuje. Milczenie trwa sobie nadal. Jest ciągle tego samego rodzaju: kształtu, barwy oraz zapachu. I nie ma już w nim nic nadzwyczajnego. Ot, po prostu. No, może przebija nuda. Poprzez ustatycznienie sytuacji: bowiem nie pojawiają się żadne nowe elementy. Opis jest oszczędny. O, można by to i owo opisać lub zrobić dygresję, retrospekcję, otworzyć wątek poboczny. Lecz autor z narratorem (niestety mamy do czynienia ze zwyczajną schizofrenią) kontynuują zgodnie umowność tej prozy, tak się namówili. Trwa więc rozległa, wydłużająca się cisza, przedłużające się nieznośnie zamyślenie obu osób, dwóch postaci. I nic z ich rozmyślań nie udaje się pochwycić, złowić żadnego słowa szeptanego językiem wewnętrznym w myślach: ani w podświadomości, ani w świadomości, ani w nadświadomości. Aż tu nagle, niespodziewanie odzywa się – niezbyt wprawdzie głośno – druga osoba i z westchnieniem mówi: – Gdybym chociaż mógł posiąść blask twoich oczu. – Po czym zapada znów w milczenie. W głosie przebija nuta tzw. rezygnacji, może nawet rozpaczy. Gdyby osoba nie umilkła po wypowiedzeniu owego zdania, być może udałoby się określić rodzaj rozpaczy, jej głębię, odkryć może nawet jej bezdenność. Niestety osoba mówiąc to miała wzrok nieobecny, z takim charakterystycznym elementem: spojrzenie nieruchome, bez wyrazu, matowe, utkwione gdzieś, jakby w bardzo odległy, niewidoczny aż punkt. Tak w każdym razie to wyglądało, takie sprawiało wrażenie na obserwatorze, którym był i jeszcze nadal jest narrator. (Autor postrzegał to samo). Osoba nadal milczy (ta pierwsza również trwa nieporuszona), cisza trwa dokładnie tyle chwil, ile czasu zajmuje odczytanie zdań tego opisu. Po czym, w uzupełnieniu, słabym półgłosem dopowiada: – Na rozświetlenie naszej odległości. – Oczywiście nie ulega wątpliwości, że mówiący nie ma tu na uwadze drugiej – siedzącej z nim – osoby. Mówi do kogoś lub o kimś tu nieobecnym fizycznie. – Albo na ocalenie słów. – Dodaje po krótkiej chwili, zawieszając głos jak w pół zdania, wzdycha lekko – jakby głos jej się załamał, uwiązł w krtani. Przełyka ślinę i dopowiada: – Dźwięk twojego głosu. – Tonem zupełnie bezbarwnym, matowym wymawia owe trzy słowa. Pierwsza osoba siedzi nadal nieporuszona, głęboko zanurzona we własnych myślach, zda się zupełnie nieobecna, najpewniej niesłysząca wymawianych cicho zdań. I znów zapada cisza. Nieco dłuższa chwila ciszy i milczenia, po której daje się słyszeć znów ton pełen rezygnacji, lecz poprzetykany drobnymi nutkami cichej desperacji: – Zamykasz mi cały horyzont. – Powiedziane to zostało jednocześnie zdecydowanie, z największym przekonaniem i uzupełnione następującym zdaniem bez większej chwili przerwy, bądź namysłu: – Powieką swojej postaci. – W ten sposób została uzyskana pełna teatralność i wzniosłość (w nie najlepszym stylu) bez najmniejszego gestu. I, by nie było już najmniejszej wątpliwości: – Odejście twoje… W bielmo. – Naturalnie bielmo pochmurnego horyzontu, bez najmniejszej wątpliwości, tak wynika. – O, kraju! – Ni z twego, ni z owego, niespodziewanie z westchnieniem rzekła pierwsza osoba, stojąc na obu nogach, wyprostowana, rozpościerając na boki ramiona skomentowała: – Oda do semafora. – I zaraz dodała, jakby była tym semaforem, z uznaniem: – Tak machasz i machasz. – Niewątpliwie, wreszcie dialog ten, a raczej: dualistyczny monolog wyszczególnionym konkretem umiejscawia się w określonym czasie historycznym. W erze kolejnictwa. W każdym razie do niej się odwołuje. Można zatem przyjąć, że wnika i usiłuje penetrować rzeczywistość. Naturalnie reperkusje tego mogą być znaczne. Postępując drogą dedukcji można z tych i owych szczegółów przecież niezmiernie wiele ustalić. Zatem dochodzimy do zdumiewającego wniosku: jakże ten tekst jest pojemny i bogaty, i jakże przemyślnie skonstruowany. Jakże wiele nam mówi także wykres siatki strukturalnej owego tekstu, rozmieszczenie kontrapunktów. Ani jednego zbędnego słowa. Wszystko kompozycyjnie wyważone, harmoniczne. I jaka w tym lekkość! Choć jednocześnie wartki i konsekwentny tok akcji i porywisty nurt narracji. Jedna z osób owego dychotomicznego monologu lub synkretycznego dialogu, lub zupełnie jeszcze inna osoba: trzecia, która się tu może zjawić, kładzie się na plecach, na tzw. wznak. Spogląda w biały sufit. Patrzy w zachmurzone na biało niebo, w owo bielmo horyzontu i mówi wolno, acz dobitnie: – Rzeki podniebne babiego lata. – Minęło bowiem już wiele czasu. Upłynął jego cały ogrom. I głowy mówiących osób posiwiały. I w zasadzie są równie niemal białe jak sufit i bielmo chmur na niebie i horyzoncie. Tak wiele czasu upłynęło: czwartek jest starszy od poniedziałku – bardziej wyłysiały i pomarszczony. Zatem. Ktoś dodaje uroczystym tonem: – Ptaki podniebnych snów. – (Zapewne płyną?) I ktoś inny z emfazą dopowiada: – Uwolnione ode mnie dni. – (Odeszły? Odpłynęły? Zapewne tak. Przynajmniej w jakimś, tam i tu, sensie.) Ta specyficzna, szczególna sytuacja nie powinna przebiegać w pełnym świetle. Przecież czas upływa, a nie było zmierzchu. Więc zaczyna się ściemniać i zapada półmrok. Sylwetki mówiących osób są ledwie rozpoznawalne. Dotychczas były przynajmniej widoczne ich kontury i poszczególne słyszalne wypowiedzi można było odnosić, wiązać z konkretną sylwetką danej osoby. Teraz?… Czemu to się tak komplikuje i gmatwa? Należy przypuszczać, że wszystko odbywa się w poczekalni dworca kolejowego? A pomieszczenie napełnia się na przemian to światłem, to mrokiem, wypełnia się sylwetkami osób i pustoszeje. Gromadzi szereg dźwięków i głosów, i cichnie – czy – one się materializują, utrwalają np. przekształcają strukturę materii: tynku na ścianach, bieli sufitu? I czy można je z tej materii później odczytać? Poczekalnia z głosami podróżnych: podstawową metaforą, osią konstrukcyjną. A może, zważywszy wysoki poziom szumów, tzw. informacyjnych, raczej przedział wagonu kolejowego. I jeszcze jakie tła, rekwizyty, scenariusze, inscenizacje? Umowności teatrum, imaginacji? Może jednak niezbyt konieczne? I w takim półmroku podpełzają sobie różne wyobrażenia, osnuwając rozrzucone głosy pajęczyną sytuacyjną. Rozwieszając bardziej lub mniej odpowiednio na nitkach tej siatki wypowiadane kwestie dialogów, monologów. A może… Może by lepiej opisywać rekwizyty i osoby – ich wygląd? Słowa są jak projektory filmowe: wyświetlają ruchome obrazy zdarzeń. O tak, stan powierzchniowy tego tekstu napiął się do stanu najgłębszej teatralności, która niewątpliwie w nim drzemie. Wobec tego: spektakl. Pomieszczenie (ach, tak, koniecznie pomieszczenie) w półmroku, z tegoż względu nie daje się wizualnie wyodrębnić sceny ani widowni, ani określić wielkości pomieszczenia oraz jego zawartości. Przypuszczalnie owe ciemne zarysy są sylwetkami siedzących osób – lecz bez możliwości sprecyzowania: czy są widzami, czy osobami wypowiadającymi kwestie spektaklu. To chyba tyle, powinno wystarczyć. Acha, jeszcze jedno, tak dla dekoracji: drobny rekwizyt, raczej zbyteczny, ale niech sobie będzie – by nie było już najmniejszych wątpliwości ani nieporozumień. Są to mianowicie zawieszone w przestrzeni, nieco ponad głowami siedzących osób, czerwone, fluoryzujące usta. Oczywiście wielkości ponadnaturalnej. Jakby podświetlone od wewnątrz. Wykonane przypuszczalnie z nadmuchanej folii igielitowej. Lub przy pomocy systemu świateł holograficznych, lub promieni laserowych. (Naturalnie więc sprawiają wrażenie elementu trójwymiarowego.) Zdają się lekko drgać, pulsować – jakby poruszane strumieniem ciepłego powietrza. W ciszy pomieszczenia narastają różnorakie, nie dające się zidentyfikować, dźwięki: szmery, szelesty, postukiwania, pobrzękiwania, pluski. Zlewają się w różnorodny szum. Z odległego punktu pomieszczenia przejmujący, wyraźnie słyszalny na tym tle dźwiękowym, szept: – Gdyby blask twoich oczu. – Z przeciwległego punktu przestrzeni, jakby w mimowolnej odpowiedzi, półgłos: – Mógł rozświetlić naszą odległość. – Z samego środka pomieszczenia, zda się z połowy linii łączącej źródła dwóch poprzednich wypowiedzi, dobył się głos i miłym tembrem odpowiedział: – Albo na ocalenie słów. – I zaraz uzupełnił go głos gdzieś z góry: – Mieć brzmienie twojego głosu. – Zapadła cisza: różnorodny szum umilkł, ostatni głos, ten z góry, wybrzmiał. Minęła niezbyt długa chwila i, gdzieś – jakby spomiędzy siedzących osób – wydobył się kolejny głos: – Gdybym mógł. – Sprawiło to wrażenie ostatecznego dopowiedzenia, zamknięcia serii i wypowiedzi, których linie tak dziwnie promieniście się zbiegły w jednym punkcie przestrzeni. Zawęźliły w kontrapunkt przestrzeni i półmroku. Napięły chwilę w akcent pewnej dramaturgii. Owszem, niezbyt może wzniosłej, głębokiej, lecz tym niemniej jednak punkt dramatyczny się ujawnił. Chwila tego napięcia nie trwała długo i samowolnie, swobodnie opadła w zupełną ciszę, którą przeciął metaliczny, ostry głos, nabrzmiewający zewsząd: – Zamykasz mi cały horyzont. – I w sukurs dopełnił go delikatny, aksamitny głos, też wszechobecny: – Powieką swojej postaci. – A brzmienie tego ostatniego głosu, jego ton w swej delikatności rozpadł się w lekki puch: jak płatki śniegu opadł subtelną ciszą miękkiego snu. Wrażenie to było tak dojmujące, że chwila ciszy, jaka zapadła, zdała się być znacznie dłuższą niż nią była w istocie. A przecięło ją wyrzucone łagodnie, jak powłóczysta wstęga, z bliżej nie dającego się określić miejsca zdanie: – Wspomnienie twoich oczu. – Natychmiast rozwinięte dalej, we wszystkie punkty przestrzeni sypkim szeptem: – Nawet nie rozświetla naszej odległości. – Dodać należy, że szeptem wszechobecnym, jak piasek na pustyni. Aczkolwiek panował jedynie w przestrzeni ogarniętej szeptem jedynie półmrok. W takich okolicznościach niewątpliwie winna nastąpić kulminacja. Głębokie studium samotności. Tutaj jednak nic. Jakby wyobrażenie, imaginacja, nie istniały. Głosy, jak ćmy, w półmroku? Bynajmniej. Czas sobie płynął, może nieco zamglony, taki jesienny czas. Mijały blade dnie i cienie nocy. Przy nasuwającym się zmierzchu rozległo się westchnienie: – Rzeki podniebne babiego lata. – Niebo pokrywały smugi chmur. Nieco pobarwione w zachodzącym słońcu. – Napełnione resztkami ciepła. – Padło sentencjonalnie gdzieś z boku. Faktycznie, wieczór był chłodny. – Gasnące jezioro słońca. – Istotnie, skryło się za linią horyzontu. Nadciągał zmierzch. Lekka mgiełka nad ziemią, rosa wieczorna. – W kwiatach noc przelewa się w kielichach. – Ktoś jednak poprawił: – Noc w kwiatach przelewa się kielichami. – W ten sposób stało się oczywiste, iż noc jest płynna. Ktoś inteligentnie zauważył: – Zapylona snem w pręcikach rzęs. – Inny głos dodał: – I jak miodu syta bielmem dnia. – Atmosfera stała się senna. W uzupełnieniu jednak wypełzło zdanie: – Wypełniona czaszą oka w horyzont. – Inny głos dodał trafnie: – Samotnego powietrza w dłoniach liści. – Penetrowanie rzeczywistości miało więc charakter dogłębny. Realne jej odczytanie spełniło niewątpliwie istotną funkcję. To zresztą nie ulega wątpliwości i jest ogólnie wiadome. Tynk pokrywający ściany pomieszczenia został położony dawno, wedle starej, sprawdzonej, murarskiej receptury – nader fachowo. Wśród jego składników mieści się piasek. Piasek zawiera krzem. Krzem w wielu ziarenkach piasku ma strukturę krystaliczną. Piasku używa się do wyrobu szkła. Krzem stanowi także istotny składnik wielu elementów elektronicznych o wielkiej złożoności, np. układów scalonych, elementów wielkiej integracji. Podstawą organizmów żywych jest komórka. Podstawowym budulcem komórki jest białko. Białko zawiera węgiel. Węgiel jest dla żywego organizmu niezmiernie ważny. W układzie okresowym pierwiastków znajduje się węgiel obok krzemu. Teoretycznie struktura organizmu ożywionego mogłaby się opierać na krzemie. Na krzemie jednak opiera się inteligencja sztuczna. Na węglu opiera się inteligencja naturalna. Ziarenka piasku krzemowego znajdują się w murze i tynku pomieszczenia, które zawiera kilka osób i ich głosy, i ich spostrzeżenia, i ich oddechy. Sztuczna inteligencja zawiera inteligencję naturalną? Materia kamienia zawiera historię jego powstania, a także jego materialnych poprzedników oraz przyczyn. Żywa komórka zawiera historię organizmu. Brzask stopniowo zaczął rozpraszać mrok nocy. Nazywa się to świtem. I pierwszy dźwięk przebudzonego, zaspany głos: – I słońcu rośnie siwy włos. (Być może chodziło o smużkowaty obłoczek na krawędzi tarczy wschodzącego właśnie słońca. Poczerwieniałej jak łysina starca, z wysiłkiem unoszącego głowę.) – Ptaki podniebnych snów. – Dodał ten sam głos. Blade, jednolite światło wypełniło pomieszczenie. Niezbyt mocne, słabe, zaledwie wydobyło kontury siedzących sylwetek: obłe, ciemne kształty bez żadnych szczegółów, na tle jasnych ścian. W świetle tym powierzchnia ścian, pokrywającego je tynku, sprawiała wrażenie idealnie równej, gładkiej. Bez pęknięć, rys czy szorstko zazwyczaj kształtujących powierzchnię ziarenek piasku lub zwyczajnych smug po wygładzaniu i po pędzlu. A jednak w pewnym miejscu ściany, zapewne krystaliczne ziarno piasku, skupiało sobą to niezbyt natężone światło i odbijało je widocznym, jasnym, rozbłyskiem. – Uwolnione ode mnie dni. – Dało się słyszeć słaby, pełen rezygnacji głos, dobywający się jakby z jasnego rozbłysku. Choć to naturalnie niemożliwe by tak słabe światło mogło się czymkolwiek załamywać, skupiać, odbijać. Było tak słabe, miękkie. – Wloką się uwolnionym nurtem. – Kontynuował ten sam głos, jakby to przemawiało małe ziarnko piasku pośród pustego, bladego bezkresu ściany: – W bezpańskie zwierciadła świtu. – I faktycznie, szyba w oknie – niewielkim – nie ujawniała w tym bladym świetle swej szklanej natury. Trudno było dostrzec jej szklistość, jakby szklanej płyty w ogóle nie było w drewnianej okiennej ramie. – Wytrzymać topór powietrza, napór. – Po krótkiej pauzie. – Który rozcina mnie. W oddech. – Dało się słyszeć głośne westchnienie, jakby silny podmuch wiatru uderzył w okno. Jak zbudowane jest oko każdy mniej więcej wie. Źrenica w tęczówce, która wpuszcza światło – czyli postrzegamy obraz. Ten wędruje do siatkówki. Jak ta rama okienna? Tak w wielkim uproszczeniu? A więc? I dzień w brzasku powstał. A był chmurny. Okryty cały nieruchomą bielą. Biała, wapienna powała? Porcelana? Wzdęte płótno? Żagiel? Po zboczu wzgórza, górującego samotnie nad niziną (malachitową), idą: mężczyzna i kobieta. On na przedzie, ona nieco za nim. On oto wchodzi na kopulasty wierzchołek i rozgląda się wokół, i rzecze: – Horyzont. – Ona, nieco zadyszana, podchodzi doń i mówi: – Wyłupiaste oko zasnute bielmem chmur. – On podnosząc wzrok ku górze, dopowiada: – Z żółtą źrenicą słońca. – Ona uzupełnia go: – O błękitnej tęczówce nieba. – Siadają oboje na porastającej szczyt wzgórza trawie. I dzień przemija raptem. Słońce czerwienieje i opada. A on mówi: – Przekrwione po wieczornej rosie w zachodzie. – Ona dodaje szeptem: – Domyka się powiekami zmierzchu. – I on mówi: – Zwierając rzęsy przedmiotów w widnokresie. – Ona: – Na siatkówce włókna nerwowe ludzi. – A on kończy słowami: – Kojarzą się między sobą w słowa. – Oczy po raz wtóry. (To dla określonych zdań pojawiają się tutaj te dziwne sytuacje? Czy też może wręcz odwrotnie? A jeśli zupełnie, najzupełniej niezależnie jedno imaginuje się bez drugiego?) – Horyzont – powiedział stając przy oknie.– Wyłupiaste… – powiedziała podchodząc do okna. – Z – dodał. – O – uzupełniła. – Przekrwione – zauważył. – Domyka – odkryła. – Zwierając – rzekł. – Na – rzekła. – Kojarzą – skończył on. (A więc to wszystko dla paru słów dialogu? Bądź rozszczepionego monologu? Wstaje cały dzień, ze słońcem, z chmurami lub bez nich – pogodny?)

Z księżycem, nocą, to byłoby jednak niemożliwe – mógłby w tym momencie powiedzieć autor? Lub nawet narrator?

Tak. Upływ czasu, chwil, jest umowny. Niewątpliwie. Postacie niezbyt są rzeczywiste. A zatem nieprzekonujące. Akcja? Fabuła? Głos z niebios jak przetaczający się grzmot: – Hymn pochwalny. – Chór anielski, też z góry, lecz jakby nieco z boku: – Jeszcze jeden obszar semantyki i syntaktyki oraz grammonologii. Wymiar stwarzania. – (Wszystko bowiem jakiś czas temu rozpadło się na atomy elementów prostych i pojedynczych. Kojarzy się teraz wedle tych najprostszych reguł.) Głos tuż sponad powierzchni ziemi, wznoszący się i euforyczny: – Ocaliła mnie gazeta codzienna. – Głos z głębi, nieco z lewej strony, dudniący: – Podsuwając w rzece ulicy. – (Słychać charakterystyczny chlupot przepływającej wody.) Głos z prawej strony na poziomie powierzchni ziemi, tubalny: – Realny brzeg słów. – (Łoskot uderzających o siebie kamieni.) Głos z przodu, przenikliwy: – Pozwalając rozcinać nożem języka. – (Jazgot piły tarczowej.) Szept z tyłu: – Nawet noc. – (Świst kosy ścinającej trawę.) Głos z ukosa, uczony, spokojny; trochę wodnisty: – Karmiąc mnie strawną amebą wiadomości. – (Odgłos wsysania.) Głos pośrodku, zdecydowany, z przekonaniem: – Jestem dumny z siebie. – (Szmer uznania.) Chór głosów lub jeden piskliwy dyszkant, szklisty, spazmatyczny, załamujący się, histeryczny: – Że gazeta wyznacza mnie. – (Oklaski.) Głos z kazalnicy, zwielokrotniony pogłosem, dudniący: – Słowami tytułu nad notatką prasową – –. – (Szmer zawodu.) Głos nieokreślonej wysokości tonalnej z nieokreślonego miejsca: – A więc istnieję. – (Cisza. Chóry anielskie zawodzą radosną pieśń bez słów.) Następnie światła rampy gasną. Przerwa. Antrakt. Kuluary. Gwar rozmów w foyer. Szum ekspresu do kawy. Odgłos przejeżdżającego tramwaju. Głosy zwierząt wracających do wieczornego udoju z pastwiska: krów, kóz, baranów, rżenie konia, naszczekiwanie psów, gdakanie kur, gęganie gęsi, tokowanie indyków, głosy perliczek, przepiórek, bażantów; odgłosy trzody chlewnej: pochrząkiwanie i pisk świń; skrzypienie zardzewiałych zawiasów; dźwięk tłuczonego szkła, dźwięk przejeżdżających licznie samochodów, klaksony, piski hamulców; gwizd lokomotywy. Wyciszenie. Hałas. Cisza, ok. 15-20 sekund. Głos z trybuny: – Hymn realny. – Chór męskich głosów z niebios: – Ocalonym zostanie ten kto. – (Fragment utworu marszowego na orkiestrę dętą z kotłami, bębnami, werblami, gongami, talerzami.) Chór żeńskich głosów z niebios: – Czyta i słucha wiadomości. – (Fragment utworu na orkiestrę smyczkową i flety, łagodnie, także 5 sekund.) Muzyka gamelanu – 2 sekundy. Gwizd lokomotywy – 2 sekundy. Odgłos przejeżdżającego pociągu – 2 sekundy. Szelest dartego papieru – 5 sekund. Szum gniecionego papieru – 3 sekundy. Kilka zdyszanych oddechów dwóch dżdżownic – 3 sekundy. Trzask łamanych patyczków – 3,5 sekundy. Dzwonienie metalowych garnków – 2,5 sekundy. Odgłos wbijania gwoździa przy pomocy młotka – 5 sekund. Dzwonek budzika – 10 sekund, następnie jego tykanie – 5 sekund. Szum światła – 3 sekundy. Cisza. Brązowy półmrok – 5 sekund. Głos nawołujący z oddali, niezbyt głośny, lecz dobrze słyszalny: – Jeszcze jeden wymiar. – (Pizzicato na kontrabasie. Drobne rozbłyski karminowego światła, niezbyt liczne – 5-10 sekund.) Widmowy głos, ulotny, lekki, delikatny, bez wyrazu: – Jeszcze jeden ocalony przez gazetę. – (W brunatnym półmroku widmowe bryzgi i smugi świetlne koloru seledynowego oraz kilka zielonych – 7,5 sekundy. Trzepot skrzydeł ptaków zrywających się do lotu – 10 sekund.) Głos wieszczy, ton odkrywczy: – Człowiek żywi się słowami i operuje. – (Odgłos skapującej wody z kranu. W półmroku pojawia się naga baletnica w tanecznym pląsie – aż 15 sekund.) Ten sam głos co poprzednio kontynuuje uprzednio przerwane, zawieszone w pół, zdanie: – Nimi świat rozcinając. – (Oślepiający blask, eksplozja światła. Następnie przez 15 sekund dźwięk bulgotania wody i stukot maszyny do pisania w prostym rytmie muzycznym 2/3). I na tym oto kończy się widmowata sonata głosów. A zaczyna się symfonia realnych zjawisk. Oto mężczyzna i kobieta siedząca w przytulnym pokoju w wygodnych fotelach. Przytłumione łagodne światło, późna noc. On – oczywiście do niej – mówi: – Światło pochyla się nad nami. – Ona lekko się uśmiecha, miękkim ruchem odgarnia do tyłu na kark długie włosy odsłaniając szyję. On mówi dalej: – I dotyka twoich oczu. – Ona ciągle w tym lekkim uśmiechu unosi nieco wzrok. On kontynuuje: – W aksamitny brąz. – Faktycznie tęczówki jej oczu są barwy ciemnego orzecha. On patrząc jej w oczy mówi dalej: – Będący w spojrzeniu oddaloną łzą. – Następnie unosi swój wzrok i ogarnia spojrzeniem jej wspaniałe, bujne włosy: – Struny twoich włosów gasi popiel. – Bowiem w tym łagodnym świetle jej włosy mają taki delikatny, przyjemny odcień. – Dźwięcząc popiołem szeptu. – I rzeczywiście popiel jej włosów jest aksamitny jak mąka popiołu, który zdaje się przemawiać szeptem. Zawiesza swój głos, odchyla się nieco do tyłu, na oparcie fotela i obejmuje swym wzrokiem ją całą. Przez małą chwilę wpatruje się w nią w milczeniu, po czym znów mówi: – Światło dłoń zaciska na tobie. – Teraz swój wzrok skupia na jej obnażonych ramionach i dodaje: – Napinając skórę w jasność. – Ona zwraca głowę ku oknu ukazując swój profil, rozchyla lekko usta. On przygląda się w skupieniu jej profilowi zawieszając na drobną chwilę głos, po czym mówi: – W wargach świtu…– Ona rozchyla nieco szerzej usta w uśmiechu jednocześnie odchylając nieco do tyłu głowę. Fala włosów swobodnie spływa jej na ramiona. Może. Być może. Możliwe, że wszystko jest jednak nadmiernym uproszczeniem, mylącym. Zdarzenia mają inną kolejność i kontekst, ich ciągi są przypadkowym skojarzeniem. Wynika bowiem tak: W jakimś pokoju siedzi on, z kimś drugim. Zajęty jest jakimiś przemyśliwaniami, wspomnieniami, roztrząsaniem jakiegoś problemu, zdarzenia; rozmyśla o kimś, od czasu do czasu wypowiada formacje strzępiaste słów o kimś nad kimś nad całostką zdarzeń potem siedzi jakby w poczekalni dworca przed podróżą w trakcie podróży dzieją się imaginacje deformacje zdarzeń rzeczywistych to na ciągle obok bądź w tle jego problematu wątpliwości czasem przyjmują one kształt spektaklowy wewnątrzmonologowy duomonologowy wewnętrznego rozdwojenia rozszczepienia w sobie w dialog z sobą i oto niby oto raz po raz dotyka węzła wątpliwości swoich rozstrzygnięcia lub imaginuje sobie okoliczności rzeczywistego rozstrzygnięcia raz na powierzchni raz pod nią raz obok raz ponad monologów dialogów uformowań rzeczy i zdarzeń; ale może to wszystko jest sprowadzeniem upostaciowań makroogólnych do skali mikrojednostkowych losu do przypadków osobniczych albo odwrotnie; to dekretuje proces dedukcji; jedzie do spotyka dziewczynę rozmawia z nią na wzgórzu potem dotyka spraw informacji o informacji jakichś przekłamań potem mówi do kobiety w pokoju późną nocą; więc najpierw tęskni przeżywa rozłąkę jedzie spotyka się z nią na wzgórzu rozmawia widzi w spektaklu jako nagą baletnicę potem mówi do niej w pokoju nocą; właśnie ciągle wszystko w półmroku nieskładnie widać; czy dziewczyna na wzgórzu jest tą za którą tęsknił czy dziewczyna jest tylko symbolem czy to do niej podróżuje czy to z nią rozmawia na wzgórzu czy z inną czy to on tęskni i jedzie czy to już kto inny podróżuje kto inny do kogoś innego mówi w pokoju; najprościej przyjąć że jakiś mężczyzna po spektaklu rozmawia z obnażoną nagą tancerką. Wówczas: – Światło pochyla się nad nami. – Mówi ona łagodnym tonem nieskrępowana ani trochę swoją nagością. On dopowiada: – I dotyka twoich oczu. – Ona tonem ni to pytania, ni to stwierdzenia, nieco przekornie: – W aksamitny brąz. – On nieco zaskoczony szybko dodaje: – Będący w spojrzeniu oddaloną łzą. – I z tą samą emfazą ciągnie dalej: – Struny twoich włosów gasi popiel. – Ona z uśmiechem i jakby z pewną wyższością: – Dźwięcząc popiołem szeptu. On znów skonfundowany nieco, jednak z baczną uwagą, przygląda się jej jasnej cerze i z namaszczeniem najwyższym mówi: – Światło dłoń zaciska na tobie. – Ona nadal ani trochę nie stropiona stwierdza z dumą: – Skórę napinając w jasność. – On z rezygnacją: – Tak że cała jesteś jego słowem. – Ma na uwadze ów brzask poranny powstający właśnie i dodaje wzniośle: – W wargach świtu. – Czyli naga dziewczyna jest słowem światła. Tak pompatycznie i nazbyt poetycznie.

Rozlega się gwizd. To woda w czajniku się zagotowała. Więc, któreś z nich, idzie przygotować potoczną herbatę i (– c.d.n., za niedługą chwilę). Dygresja: Jakby to określić? Język tego tekstu. Chybotliwy. Rozchwiany? Niezbyt konsekwentny? Niezbyt spójny? Nieforemny? Doświadczający sam siebie? Próbujący siebie? Swoich możliwości i niemożliwości? Skuteczności i nieskuteczności. Chybień, uchybień; trafności i nietrafności. Penetrujący sam siebie? Więc próbujący form. Przelewający się małą ilością cieczy z naczynia w naczynie. Tą samą zawartością, treścią. Ciągle się formatujący, transformujący. Samonapędzający się. Machina perpetuum mobile. Formalizmy. Gry formą. Przekształcenia struktury. A wyrasta zeń łzawy melodramacik w antycypowanej warstwie opisu. A jest. Melodramacik tandetny w sposobie, poziomie fabuły, w pionie narracji. Lub odwrotnie.Język – – – . Jąka się. Krztusi. Zacina. Wylewa się, rozlewa. To znów skupia w kroplę i ponownie powtarza w rozlaną plamę. Z deszczu kałuża. Z kałuży deszcz. I oto koniec dygresji. (Po tej niedługiej następuje, zgodnie z zapewnieniem, ciąg dalszy.) Siedzą więc oboje przy parującej herbacie: w szklance i w filiżance. On ujmuje dłonią szklankę, unosi ją, rozwiera usta i mówi: – Ciało twoje krępuje chłód. – Dotyka ustami krawędzi szklanki, lekko ją przechyla i popija jeden drobny łyk gorącej herbaty, odstawia szklankę, przełyka herbatę i mówi dalej: – Bolesny aż do zatrzymania powietrza. – W tym momencie ona ujmuje w palce filiżankę, a on mówi: – W oddechu, który już nie może. – Ona dotyka ustami brzegu filiżanki i drobnymi łykami pije herbatę, on kończy swą wypowiedź: – Swobodnie chodzić między nami. Ona odstawia filiżankę. Unosi lekko brwi, marszczy czoło, lekko rozchyla usta w półuśmiechu i ze zdziwieniem pomieszanym z tonem pytania w głosie: – Jak lód, który zatrzymuje. – Tu zawiesza głos na małą chwilę, sięga ponownie po filiżankę i unosi ją w palcach, kończy zdanie: – Krwiobiegi rzekom. – I zapada. I trwa cisza. Oboje najzwyczajniej milczą. Ona siedzi w fotelu nadal naga, z nogą założoną na nogę. Zapewne jej jest nieco chłodno. Sutki jej drobnych piersi bowiem są nieco skurczone i sterczące. Jednak niczym nie okrywa swego ciała. On siedzi naprzeciw niej, także w fotelu. Nieco z boku, na małym stoliczku, stoją szklanka i filiżanka. A jak ona pije herbatę! Unosi filiżankę za uszko w palcach. Gestem pełnym lekkości i gracji, ramię uniesione, ugięte w łokciu uniesionym wysoko. Filiżanka na wysokości ust. No i rzecz jasna obnażona pierś też lekko się unosi. A gdy nabiera powietrza (cząsteczki jego z leciutkim szmerem wypływają, wsuwają się w płuca, wędrują gromadnie, zapewne sznurkiem, gęsiego w szeregu) jej nagie piersi lekko się unoszą i stają się jeszcze kształtniejsze, a sterczące sutki drżą. A gdy oddech opuszcza jej ciało to cząsteczki powietrza hurmem wybiegają z najlżejszym szelestem. Piersi nieco opadają i stają się mniej wyraziste, gubią swój niedawny kształt. Są niestety nieco rozpłaszczone, mniej wydatne, strzeliste. Sterczące sztywno sutki sytuują się trochę niżej, lecz nadal, tak samo jak uprzednio, niezauważalnie drgają. I noc się kończy. Brzask. On ubrany w sweter, koloru szarego. I w tym brzasku odzywa się, po tej długiej ciszy, szeptem: – Światłem mi śpiewaj, oddaj się w jego usta.– Brzask kładzie się faktycznie jasną smugą na szczupłym ciele siedzącej w fotelu. A szept jego narasta w takie oto słowa: – Nieustającą struną, aby popiół cię wysłowił. – Przez chwilę patrzy w blade jeszcze okno, jakby spodziewając się znaleźć wirujący kurz w promieniu światła, gdyż dopowiada dalej: – Przeistoczeniem w pył, każdy najdrobniejszy. – Jej usta układają się w lekki uśmiech. Zakłada nogę na nogę (znów). Pochyla się nieco w przód, ku niemu i mówi łagodnie, wpadając w jego ton, w jego zdanie, kontynuując je: – Abyś powiedział, ona mi się przeistoczyła. – On lekko unosi brwi, lecz ona unosi dłoń i mówi dalej: – W kurz wiatru, który oddechem osiada. – I z lekkim uśmiechem odchyla się na oparcie fotela, uniesioną dłoń kładąc na poręczy. On, patrząc w jakiś daleki, odległy punkt, mówi bezbarwnym głosem, kontynuując jej wypowiedź: – W siatce krtani na oczywisty już dźwięk. – Po czym najpewniej wstaje i wychodzi, zostawiając resztkę niedopitej herbaty. Rozmowa ich na tym się kończy, cóż można bowiem jeszcze w tym jej nurcie dopowiedzieć i uzupełnić? Jakie nowe konstrukcje słów stworzyć i jakie ich formy powołać i po co? Poranny chłód znaczy bladym szronem powierzchnię traw, korę drzew. Wiotkim roślinom nadaje sztywność, lecz zarazem kruchość. Tracą elastyczność, są łamliwe. Wydają przy tym charakterystyczny chrzęst. Potrącane. Z ich powierzchni unosi się biały pył. Szeleszczą. Wrząca woda też szeleści. I unosi się nad nią biała para. Jeszcze kilka zdarzeń, może nawet wiele, całe mnóstwo. Nieprzebrane drobiny – jak wirujący kurz w ciepłym promieniu – tak iż trudno je wszystkie, jednocześnie dziejące się, opisać. Gdy promień gaśnie, wirowanie zastyga i dzień się kończy. Szelest rozkładanej gazety. Szmery. Szurnięcie podeszwy o mokry chodnik ulicy. Kałuże zamarzają. Odgłos cienkiej warstewki, lodu na powierzchni kałuży, łamanej stopą. Znów pokój. Niezbyt przytulny. – Czytając do utraty tchu. – To oczywiście pewna przesada, jakby pewna przenośnia, porównanie czytania do biegu lub wytężonego marszu. – Co wieczór owijam swoje oczy w gazetę. – Jak stopy w onuce, chciałoby się dodać. I szelest gniecionego celofanu w dłoni. Miętego. – Aby śnić. – Biegnie drugim brzegiem, równolegle. – Pojąc, karmiąc nerw wzrokowy rwącym nurtem notatek. – Skojarzenia. Cichutko stacza się ziarenko grochu. Nie tak zupełnie jednak, wydaje przy tym pewien odgłos. – I gdy dobijam do linii dnia. – Noc się kończy i światło wstaje. – Jak w biały margines, oczy moje są czerwone. – Brzegi gazety są białe, a oczy jego są zaczerwienione: nabiegłe – znaczy się – krwią. – I teraz wiem dlaczego orzeł biały. – Poza marginesami strony gazety są zaczernione drukiem. Z daleka zlewa się on w tonowaną plamę szarości. – Jest na czerwonym polu. – Pole nieprzespanych, niby umęczonych, nocy. Zaczerwienionych oczu, a margines pozostaje biały bladością papieru tak niezmienną jak czerń, szarość, codziennych wiadomości. To wprost nieznośne. – I teraz rozumiem kolor. – On rozumie. Ta szara rzeczywistość, beznadziejnie to upadlające. On rozumie. – Mojej flagi narodowej. – Pojawiają się kreski, linie: pionowe, poziome. Ukośne. Długie i krótkie. Migoczą w zmęczonych oczach kółeczka. I biel. I szarość. I czerń. Tak sobie.

Siatka nylonowa. W niej torebka papierowa z sypkimi ziarnkami kaszy. Niesiona w ręku. Siatka. Nylonowa. Westchnął ciężko i poszedł dalej.

– Chciałbym się zawsze mylić. – Powiedział po namyśle. Jakby sam do siebie. Jakby nikogo poza nim nie było. Sadowiąc się wygodniej.

– Może ocalę ciebie i siebie. – Siedział na parkowej ławeczce pod rozłożystym drzewem.

– Od reszty świata. – Potoczył spojrzeniem wokół: domy, skrzyżowania ruchliwych jezdni, trawnik, sklep, kilka rachitycznych krzewów.

– Że jestem władcą ulicy. – Założył nogę na nogę. Podrapał się za uchem. Poprawił kołnierzyk koszuli.

– A ty jej światłem. – Pociągnął nosem. Sięgnął do kieszeni, wyjął zwitek zapisanego papieru.

– Albo że nie ma ulic. – Lekki podmuch wiatru, migotanie światła słonecznego w listowiu.

– A tylko są rękawy przeznaczenia. – Popatrzył na swe szczupłe dłonie. Rozprostował długie palce.

– Na codzienne powroty dłoni. – Szum i zgiełk ulicy mieszały się ze świergotem ptaków siedzących w bujnej, rozłożystej koronie drzewa.

– Chciałbym pomylić choćby dom. – Popatrzył na fasadę kamienicy z osypującym się tynkiem.

– Z własną koszulą. – Wstał z ławki, strzepnął spodnie i niespiesznie poszedł przez skwerek ku przeciwległej ulicy. Bądź gdzie indziej. Jest to najoczywiściej teraz bez większego znaczenia, bądź jest kwestią nader umowną: mieszczącą się tyleż w mentalnym nawyku co w konwencji fabularnej.

Wobec tego osłabianie znaczeń, rodzajowe. Oto fabuła jak bruk ulicy. Jest chropawa. Nierówna, wyboista. Płaska i nędzna. Uboga i licha. Naturalnie to nakazuje już przywołać pobocze, rynsztoki itd. A jednak ich nurt nie tu przebiega: sytuuje się zupełnie gdzie indziej, poza. Nurt ich nie wchłania, nie obejmuje tego tekstu ani ten opis ich nie dotyczy w najmniejszym nawet stopniu.

Niósł niewątpliwie, w nylonowej siatce, papierową torebkę z sypką kaszą. Ugotuje ją najpewniej sobie w domu. Przygotuje sobie z niej ciepły posiłek. Niezbyt wyszukany. To, iż będzie jej używał do karmienia ptactwa jest wykluczone.

Męczenie znaczeń, osłabianie sensów. Najpewniej wieczorem wyjdzie na spacer. Będzie się znów zanurzał w mrok i wędrował opustoszałymi ulicami pomiędzy domami, kamienicami. Po nierównym, dziurawym chodniku.

Faktycznie późnym wieczorem wychodzi. Spaceruje ciemnymi, słabo oświetlonymi ulicami. Ręce w kieszeniach kurtki. Przygarbiony. Głowa pochylona. Co mija? Bramy. Jakie bramy? Bramy miejskich domów. I czym są owe bramy dla wędrującego późnym wieczorem? Są coraz częściej moim schronieniem, domem. Przystaje w załomie muru i patrzy. Uliczne latarnie legitymują moją twarz. Rusza dalej. Pada deszcz. Przechodząc struny jezdni. Mokra nawierzchnia wzmaga odgłos jego kroków. Gram podeszwą, która jest ostatnim. Rozlega się szmer szurnięcia. Sercem moich butów. Szmer odbija się echem o ściany domów. I jednym ze ścigających mnie policmajstrów. Idzie: człap, chlap, chlup, człap. Znów się zatrzymuje. Nieruchomieje, nasłuchuje. To takie uwerturki na słuch i intelekt. Rusza dalej, wolnym krokiem. Tylko czyj. Ulica jest zupełnie pusta. Skoro szmer w nocy aresztuje mnie strachem. Więc zawraca. Dochodzi do bramy swego domu. Przechodzi ciemną sień i korytarz. Wspina się po trzeszczących schodach, po ciemku. Po omacku otwiera drzwi swego mieszkania. Zamyka je. Zapala światło. Zdejmuje mokre kurtkę i buty. Wchodzi do pokoju. Zapala światło. Siada. Pośrodku stoi stolik. Wpatruje się w zamyśleniu. Co widzi? W słabym świetle swego małego, obskurnego pokoju na poddaszu? Wazon. Stojący na małym stoliku.

– Może w wazonie, w resztce zwiotczałej wody.

Wazon stoi na białej, pożółkłej koronkowej serwecie.

– Po umarłych kwiatach śni się nowy wymiar.

Serweta jest szydełkowana misternie.

– Gdzieś poza jej zużytym zapachem, który niczego nie przypomina.

Ściany pokoju są szare, pokryte zaciekami.

– Poza smutkiem rozkładu?

Podobnie sufit.

– Poza smutkiem rozkładu.

Przecieka, zwłaszcza w czasie jesiennych deszczów. Przez nieszczelny dach. Belkowanie stropu pokrywa się wówczas pleśnią.

– Zatęchłe wnętrze wazonu wypełnione cieniem.

Blat stolika pokrywa szary kurz, na serwecie leży kilka zeschniętych płatków kwiatów.

– Jest pokojową piwnicą ze złożoną nadzieją.

Kurz na blacie stołu przemieszany jest z pyłkiem kwiatowym.

– Na przetrwanie.

W rogu, tego małego, pokoju stoi metalowe, nieduże łóżko.

Wstaje. Rozbiera się. Gasi światło i kładzie się do snu.

Być może śni mu się cała zawartość tego tekstu: od początku do tego miejsca. Ukształtowanie tego opisu przybiera formę wazonu z więdnącymi kwiatami. Sen niezbyt barwny, o przewadze barw szarych, brązowych, nieco sepii, trochę beżu, popielu. Brązy w odcieniach rdzy.

Noc wybrzmiewa, sen się kończy, otwiera oczy i mamrocze.

– Kilka rzeczy naraz w przebudzeniu.

Przeciera oczy, ziewa.

– Zgrzyt, zgrzyt: sen w otworze nocy.

Układa się na wznak. Patrzy w sufit, w ciemne obrysy zacieków.

– Malinki zbieram w gliniany dzban.

Wzrok jego przesuwa się po liniach zacieków esami-floresami.

– I chrusty śniegu, w stopach szron.

Chrząka, pociera dłonią klatkę piersiową.

– Łamliwą kroplą potu w skrzepie soli.

Wsłuchuje się w szum dobiegający z ulicy.

– Obumarłych dziąseł sadzawki.

Dotyka wyschniętych warg czubkiem języka.

– Dzieją się węgorze szmeru ulicy.

Naciąga na siebie zmięta kołdrę.

– W długim nerwie płynie ból.

Obok łóżka, na podłodze, stoi szklanka z niedopitą herbatą.

– Osierdzie kołdry rozrywa poranny chłód.

Przeczesuje palcami włosy.

– Gorąca herbata rozmywa ptaki z piór.

Wstaje i podchodzi do maszynki elektrycznej.

– W gniazdach przełyku osiadłe suchymi wyspami.

Nastawia imbryk z wodą.

– Chropawego dotyku dłoni powietrza.

Sięga po stojącą na podłodze szklankę z niedopitą herbatą.

– Przez zbyt długo otwarte usta.

Wypija zimną, wczorajszą jeszcze herbatę. Siada na brzegu łóżka, pochylony do przodu, ręce oparte na rozstawionych kolanach. Rozgląda się niezdecydowanie po pokoju, jakby czegoś szukając wzrokiem.

– W przebudowaniu.

Pociera dłonią czoło.

– Cień sień mat.

Pochyla się mocno do przodu: głowa między rozstawionymi kolanami – zagląda pod łóżko.

– Kogo na to stać.

Wstaje, podchodzi do okna, spogląda chwilę w pochmurne niebo.

– Kur da rwa.

Uderza z desperacją otwartą dłonią, niezbyt mocno oczywiście w ścianę.

– Więc chory czy pomylony między słowami.

Przygląda się zakurzonym szybom okna. Palcem wyrysowuje pięć linii falistych, poziomo usytuowanych względem siebie jedna pod druga, niemal równolegle. Obok pisze trzy słowa w jednej linii:

kur da rwa

Patrzy na ów zapis. Przez chwilę. W imbryku gotuje się woda. Podchodzi do maszynki elektrycznej, parzy herbatę. Wraca do okna. Pisze palcem, poniżej wcześniejszego zapisu:

je t

i przekreśla te trzy litery zygzakowata linią. Odchodzi od okna. Szklankę z herbatą stawia na stoliku obok wazonu. Zakłada ręce do tyłu i chodzi od ściany do ściany: osiem małych kroków – zwrot na lewej nodze – osiem kroków – zwrot na lewej nodze – dwa większe kroki – zatrzymuje się przy stoliku – unosi szklankę z herbatą – pije kilka łyków – odstawia szklankę na stolik – podchodzi do okna – przygląda się odbiciu swojej twarzy w szybie: przechyla głowę na bok; pochyla głowę w dół; odchyla głowę do tyłu; nadyma policzki; wciąga policzki; wysuwa dolną szczękę. Cofa dolną szczękę. Wystawia język. Chowa język; wykrzywia twarz na różne sposoby.

Odchodzi nieco od szyby i obserwuje odbicie swojej postaci. Staje na jednej nodze. Wyciąga ramię w bok. Wyciąga oba ramiona w bok. Wygina swą sylwetkę w różne strony, układając ramiona na wiele sposobów i kierunków. Wypina się. Garbi się. Przysiada. Wykonuje taneczne gesty. Podskakuje. Staje na rozstawionych nogach.

Dostrzega na odbiciu swojej sylwetki odbicie wazonu. Usiłuje dopasować się do kształtu wazonu: wejść weń. Naśladuje kwiat w wazonie, tworząc z uniesionych rąk kielich kwiatu, z uniesionych i splecionych nad głową rąk pąk rośliny. Naśladuje wiotki, uwiędły kwiat. Itp.

Podchodzi bliżej do szyby. Odkreśla linią poziomą, przy pomocy palca, to co wcześniej nakreślił i zapisuje pod nią:

oda do semafora

tak machasz i machasz

o kraju

przygląda się zapisowi przez chwilę po czym przekreśla go zygzakowatą linią.

Odchodzi od okna. Dopija herbatę, chyba już zupełnie ostygłą? Podchodzi do poręczy łóżka, na której zwisają przewieszone części ubrania. Ubiera się. Podchodzi do maszynki elektrycznej, która stoi na skrzynce. Klęka przed nią. Odstawia na bok pilśniową płytę, pomalowaną na zielono, która stanowi zamknięcie skrzynki. Z jej wnętrza wystawia blaszany kubełek i foliowy worek z ziemniakami oraz dwoma pęczkami włoszczyzny. Otwiera drugą, stojącą obok, skrzynkę, z której wystawia garnek oraz nóż. Wstaje, bierze garnek, podchodzi do kranu i napełnia go częściowo wodą. Stawia garnek obok kubełka, przystawia stołek. Siada. Ujmuje nóż.

– Zupa kartoflowa.

Przystawia bliżej worek z ziemniakami.

– Na talerzu lub w garnku. Więc rondo. Dlatego – owa. Eliptyczny. Rondo eliptyczne, ekliptyczne.

Sięga szaroburą bulwę ziemniaka. Obraca go w palcach.

– Obchodzę.

Obiera go dokładnie. Nad kubełkiem.

– Chodzę po powierzchni ziemniaka.

Kroi go na drobne części i wrzuca do garnka.

– Jak po swoim.

Ziewa. Przeciera czystym wierzchem dłoni oczy.

– Jak po swojej ojczyźnie.

Sięga następnego ziemniaka, przygląda się jego dziwnym kształtom.

– Już nawet bez tarczy snu.

Oskrobuje bulwę z zaschniętych grudek ziemi, która osypuje się z szelestem.

– Kołysząc się w jego zaokrągleniach.

Przygląda się jasnej powierzchni obranego ziemniaka nabiegającej cieczą, która skapuje z palców.

– Spocony szukam w ziarnkach skrobi nowej wyobraźni.

Kroi go tym razem w długie wąskie paski.

– Wrastam wraz z nim w ziemię.

Pokrojone cząstki ziemniaka z chlupotem wpadają w wodę.

– Destyluję się w pijaństwie pocieszany elegancją frytek.

Unosi głowę, rozgląda się po pokoju, przygląda się licznym zaciekom na ścianach, suficie – przez chwilę śledzi plątaninę tych linii, ich splotów. Spogląda na napisy na suficie wyrysowane palcem. Wstaje, bierze garnek z obranymi ziemniakami, podchodzi do kranu i dokładnie je płucze. Wraca do maszynki elektrycznej. Stawia garnek z ziemniakami na maszynce. Schyla się.

– I jestem, jak kartofel: wszędzie.

Podnosi z podłogi kilka obierzyn i wrzuca je do kubełka.

– Tylko po co.

Sięga pokrywkę jedną ręką, drugą kilka grudek soli – które wrzuca do garnka, przykrywa go pokrywka. Wyjmuje mniejszy garnek. Napełnia go wodą. Stawia na podłodze. Siada na stołku. Sięga po nóż. I obiera nad kubełkiem włoszczyznę, kroi ją w drobną kosteczkę i wrzuca do garnka z wodą.

On przestaje wdawać się w szczegóły. Rozdrabniać w szczególikach, drobiazgach, elementach elementów. Przestawia się mentalnie. Przyspiesza. I następuje w efekcie tego przeskok, w którego trakcie – między innymi zdarzeniami i czynnościami – kończy robić zupę i zjada ją. Tak więc ten ciąg zdarzeń staje się zakończonym epizodem. Bowiem dalsze jego snucie w taki sposób byłoby czymś niewymownie nudnym. Zreflektował się. Chyba nieco poniewczasie. To wszystko jest przecież jedynie osnową jakichś może sensów. Obudową, obudowaniem pewnej istoty rzeczy, może nawet wszechrzeczy. Przygląda się obudowie, usiłuje dedukować z niej sens zawartości, którą kryje. Usiłuje wzbudzić implikacje, pobudzić obudowę do indukcji istotności.

Próba implementacji?

Co jeszcze?

Co wiadomo o nim? Cóż można wywnioskować? Czego dociec?

A jeśli się upije? To co? Co z nim się dzieje? Czy to takie ciekawe? Może.

A więc pije sobie. Wino owocowe, wprost z butelki. Butelka z grubego zielonkowatego szkła. Krople wina spływają mu w kącikach ust.

Pije siedząc na zielonej trawie, pod drzewem, butelka stoi oparta o jego pień. Z kieszeni welwetowej kurtki, brązowego koloru, wystaje szyjka butelki z piwem; zamknięta metalowym kapslem. Siedzi oparty o pień drzewa. W połowie opróżnioną butelkę stawia na ziemi, w trawie, obok. Nogi swobodnie, beztrosko wyciągnięte. Dłonie oparte na udach. Przygląda się źdźbłom traw. Tyle on.

A ja? Co ja tu robię? Czemu to czytam? Tuż obok faluje (faluje się?) powieść, złożona z jednego krótkiego zdania. Niezbyt rozbudowanego. Niezbyt długiego zdania. Zdanie jednak opatrzone jest obszernymi, wielostronicowymi przypisami, odnośnikami, wyjaśnieniami. Do każdego słowa, znaku interpunkcyjnego, pauzy. Dla każdej litery, znaku diakrytycznego. I jeszcze komentarze. Wszystko razem, łącznie obejmuje kilkaset stronic.

A on sięga po butelkę z winem, przykłada ją do ust, przechyla i pociąga spory haust. Odstawia butelkę. Patrzy w trawę, jej źdźbła, śledzi poruszające się wśród roślin stworzenia. Biedronkę spijającą kroplę wina, opadłą na liść.

– Biedronka pijana. – Mówi półgłosem.

– Idzie jak gąsienica. – Spostrzega tym samym tonem.

– Poszczególne człony rozciągają się rozkojarzone. – Sadowi się oto w pozycji półleżącej, dostrzega gąsienicę zieloną i mówi dalej nader odkrywczym tonem.

– Wypaczają się na boki i stapiają się w owalną masę.

Faktycznie gąsienica zdmuchnięta z rośliny podmuchem wiatru spada: zwija się i nieruchomieje. Spoczywa nieporuszona jak obudowana w kokonie. Obok przysiada motyl. Na małym jabłku.

– Je – budu – je – – : oda do semafora. Rozlega się gwizd przejeżdżającego pociągu z pobliskiej stacji. Motyl wolno porusza skrzydłami: opuszcza je rozkładając i unosi składając je. Powierzchnia jabłka jest przedziurawiona. Wokół otworu zakrzepł sok. Motyl przytyka do plamy soku czarną, rozwijającą się spiralnie, jak barokowy, manieryczny, nazbyt ozdobny przecinek – trąbkę.

– Tak machasz i machasz o kraju segmenty przetapiają. – Zawiesza głos, popija z butelki łyk wina. Zwinięta obok w kłębek nieruchoma zielona gąsienica i zielone małe nakłute jabłko. Mówi dalej:

– Się w akcentach kropki brakuje.

To żaden nieskoordynowany bulgotami bełkot. Po prostu nagle wszystko utożsamia się mu z zapisem literowym. Gąsienica z wersem tekstu. Więc:

– Apostrofy się jeżą w oczekiwaniu na to jabłko snu.

(Włoski na grzbiecie gąsienicy sterczą zjeżone.) Bo faktycznie słońce przygrzewa w porze południa. On układa się wygodnie w trawie i zasypia. Obok niego ciemniejszą zielenią odznacza się prawie opróżniona butelka. Czyżby była synonimem jabłka snu? W każdym razie na ową obłą formę nawija się upływający czas. Chwile snu jak barwna taśma, kolorowa nić nawijają się zwój przy zwoju w rodzaj cewki. Więc następuje indukcja, lecz rdzeń cewki jest pusty. Pustka drga, gdyż mija popołudnie i wieczorem powietrze stygnie i kurczy się stopniowo. To na drutach telegraficznych rezonują świergotem jaskółki. Drganiami również kurczy się słoneczne światło. On nadal śpi z lekko rozchylonymi ustami w trawie. W jego wilgotnym, ciepłym oddechu budzi się ćma, która wynurza się spośród wyschniętych przy samej ziemi brunatnych pasemek trawy, i wpełza w ciemny owal ust. Ona wpełza, a on niemal natychmiast się budzi. A dzień skurczył się w cień zmierzchu. Unosi się, otwiera usta, wysuwa nieco język, na którym znajduje się bura, kosmata ćma. Usuwa ją.

– Świat jest drapieżny – mówi, trzymając w palcach ćmę.

– Wbija nóż nocy w usta. – Odrzuca ćmę. Zbiera palcami z powierzchni języka przylegające włoski z kosmatego odwłoku ćmy i dodaje:

– Trzymam więc język w palcach. – Tym razem nie jest to prosty synonim: trzymania między palcami długopisu w trakcie pisania.

Wraca do swojego pokoju, bodaj na poddaszu – jeśli dobrze pamiętam. W każdym razie do owego nędznego zapuszczonego pomieszczenia, w którym sobie zamieszkuje.

Obmywa chłodną wodą znużoną, zmęczoną twarz. Powietrze we wnętrzu przesycone jest zapachem stęchlizny, pleśni i grzybów. Więc może raczej obmywa chłodny wyraz swojej twarzy znużoną, zmęczoną wodą. Sensy mogą się bowiem przynajmniej czasami niespodziewanie przesuwać w swoich znaczeniach, tworząc pozorne tożsamości lub metafory celu istnienia świata.

Opróżnia kieszenie brązowej, welwetowej kurtki. Stawia na stole butelkę piwa, której dotychczas nie wypił. Wytrzepuje kieszenie. Wypada przy tej okazji kilka nasion pszenicy, które układa równo na blacie stołu. Patrzy na nie i mówi:

– Świat jest czasem pszeniczny. – Uroczyście rozwija i wznosi brzmienie swojego głosu:

– Oto trzy ziarna rozkładam na stole. – Sięga po nóż.

– I nożem dzielę każde. – Rozcina kolejno nasiona dzieląc je na połowy. Przygląda się bacznie ich zawartości mówiąc:

– Jakbym w ich wnętrzu miał znaleźć cały swój kraj. – Nadal pilnie się przyglądając unosi w palcach połówki ziarenek bliżej oczu, nie tracąc uroczystego tonu swojego głosu:

– W słonecznej powłoce i biały czysty we wnętrzu. – Bierze rozpołowione ziarenka do ust i nieco mniej wyraźnie mówi:

– A nawet połowy ziarna nie udźwignę swym sumieniem.

Przeżuwając nasiona, po chwili dodaje, kontynuując poprzednie zdanie:

– Oddając jedną do gorzelni, jedną do młyna.

Otwiera butelkę z piwem i pije wprost z butelki kilka łyków. Odstawia butelkę na blat stołu. Nadal żuje z zapamiętaniem drobiny ziarenek.

Jakaś drobina nie daje się rozgryźć, rozdrobnić, przeżuć. Wystawia ją na końcu języka, by ją wypluć. Mruczy przy tym:

– Wnętrze języka.

Drobina jednak oblepiona śliną ściśle przylega do języka i nie daje się wypluć. Dotyka więc dwoma palcami koniuszka języka. Drobina ziarna przylepia się do palca. On jednak ujmuje język między oba palce: jeden na powierzchni, drugi od spodu – i wypowiada sakramentalne zdanie:

– Trzymam język w palcach.

Oczywiście brzmi to bardzo niewyraźnie i bełkotliwie. Stąd pewne déjà vu, rodzaj powtórzenia, nie jest tak wyraziste jakby mogło być w skojarzeniu z ćmą.

– A paznokcie jak na brzegu słowa.

Dodaje bełkotliwie. Widocznie poczuł chłodne, gładkie krawędzie paznokci na języku. Niewątpliwie było to dlań odkrycie, przynajmniej rodzaj eksperymentu. Jednak kosztem skrępowania mowy, dlatego jej ton nie brzmiał odkrywczo – lecz mało zrozumiale.

Obciera zawilgocone śliną palce w brązową, welwetową kurtkę.

Ociera wierzchem dłoni oślinione usta i brodę. Jakby zawiedziony brakiem większych efektów uczynionego przed chwilą doświadczenia, zadaje cicho pytanie, w którym kadencja pochłania znak zapytania na końcu:

– Jak długo będę wiódł korespondencję między wyrazami.

Niestety, niestety. Skrupulatnie, wiecznie skazany jest na tę korespondencję. Korespondują między sobą komórki jego organizmu, długie włókna jego neurytów, dendrytów, smugi kwasu DNA w jądrach jego ustroju, kłębuszki DNA jego organów. I on wiedzie korespondencję z czajnikiem, wodą, garnkami, posiłkami, fizjologią, postrzeżeniami. Ze snem, z jawą. Tak w nieskończoność. Nawet gdy ustrój jego ciała się rozpadnie: materia jego ciała będzie łączyła się w rozkładzie w inne funkcje z drobnoustrojami, bakteriami, z utlenianiem. Z gniciem. Westchnął więc głęboko. Oto każda chwila jest niepowtarzalna. Szczególna, wyjątkowa. Jedyna w swoim rodzaju. Tamto, co niegdyś się działo z tym, co się dzieje – łączy się. Tamto wcześniejsze swym rozpadem, choć już odległym tak oto obsesyjnie, maniakalnie wróciła się nałożyła się wcześniejsza myśl gdzieś wcześniej wymyślone skojarzenie wróciło znów tutaj powtórzyło się

albo te powroty do dziwnych miejsc ich penetrowanie w nadziei że miejsce przyniesie wyzwoli jak zaklęciem minione chwile drzewa tam pozostające są najzupełniej obojętne na te oczekiwania na czyjąkolwiek ponowną obecność one trwają poza ponad tymi sentymentami liściom najzupełniej jest obojętne komu dają błogi cień lub miłe schronienie przed deszczem a jednak przylega ono wspomnieniami do jakiejś pamiętnej gałęzi obejmuje czule pień tamtego drzewa z myślą na jednię z minionym czasem jak na magiczne zaklęcie z przekonaniem że te krzewy oczekiwały jego przybycia podczas gdy krzewom i tej ziemi jest to zupełnie obojętne a potrzebne może jest tylko jemu

albo dźwięk słowa które jest jego imieniem to nie słowo doń się przywiązało lecz on do słowa a słowu najzupełniej jest on obojętny

to tyle najszybciej rozumując i zapewne najprościej lecz przecież nie gubiąc istoty i sensu tego wszystkiego co zowie się monologiem wewnętrznym czyli chyba rodzajem rozmyślania

A jednak, mimo że myśli się skrótami, strzępami zdań, ba, nawet słów, takimi zbitkami, jakby bez początku i pozbawionymi końca, ciśnie mu się w tchawicy powietrze, w krtani, w falowanie języka i w ruch warg, który kruszy ten dłuższy moment ciszy jego głosem:

– Jakiś sens w oddaleniu – –?

A przecież wie, że jedynym ocaleniem dla niego jest zupełna samotność. Jednak zastanawia się mimo to dalej na głos:

– Przecież nie ma nic twojego na własność.

Z powątpiewaniem i zupełnym już półtonem rezygnacji:

– (Grzbiet książki od ciebie w dłoni.

To wydaje mu się zupełnie mizerne, całkowicie niewystarczające. Więc tonem dalszego zastanawiania się, pełnym zamyślenia i powątpiewania:

– Twoje listy: więc scałować wszystkie słowa?)

Faktycznie to zbyt romantyczne i literackie rozstrzygnięcie i chyba niczego w istocie nie rozwiąże. Jakby zatem to rozwiązać?

– Najcudowniejsze metafory tęsknoty.

W pamięci, jak żywe, stają mu obrazy, sceny minionych chwil, które ciągle wracają, niepokoją, kojarzą się z każdą bieżącą chwilą, więc:

– Są pytaniem: jednym, ciągłym.

Czy głośna rozmowa z samym sobą może być pomocna, może cokolwiek rozstrzygnąć, ułatwić?

– O ciebie – – (tu następuje krótka pauza, zawieszenie głosu) i na próżno.

Otóż wydaje się, że głośne rozmawianie z sobą jakoś lepiej sytuuje nurtującą wewnętrznie myśl. Ujawnia ją zewnętrznie, konkretyzuje ją otwarcie w dźwięku słów, obojętnie jednak obijających się o ściany i przedmioty. Może dlatego rozlokowanie tych wszystkich problematów jest tak trudne. Tak, tak, okazuje się trudniejsze niźli mogło się to z pozoru lub początkowo wydawać. A czy ma to jakiekolwiek znaczenie?

Przechodzi do garnków, między liche, mizernie nagromadzone wiktuały. Przygląda się im. (Zapewne za chwilę coś głośno powie do siebie, do ścian lub nielicznych sprzętów tej mieszkalnej przestrzeni.) Bo cóż by to było gdyby nie odezwał się, nic nie powiedział na głos.

Oj, mnożą się te pytania. Mnożą się między sobą? Czy między…, no, niby to czym?: pomiędzy krzesłem a butelką po piwie? Pomiędzy ścianą a oknem? Między stołem a drzwiami?

Nie można wprowadzać, postrzegać zbyt wielu elementów, detali, bo do czego doprowadzi ich wielość? Ot, i tak się nadal rodzą pytania, któremu to cyklowi? procesowi zdaje się nie być końca.

Oczywiście nie jest to żadne odkrycie, ani głębokie stwierdzenie. Dlatego zapewne jednak jest tu tak niewiele sprzętów, elementów, detali. Paradoksalne? O, tak, szereg zdarzeń i zachodzących między nimi związków wydają się być absurdalnymi. Niemniej: jedno z drugim ma wiele wspólnego. Dlatego następuje tu po sobie lub obok siebie.

Więc przygląda się pokruszonemu, zeschniętemu chlebowi. Wygląda to dość smętnie. Nie ukrywajmy tego. (Bądźmy jednak skrupulatni: jacy my: nie mamy tego ukrywać? jacy my mamy być skrupulatni? Oto rodzą się te pytania.)

Tak. Gdy (byśmy, <znowu to my>) byli skrupulatni to… Następuje tu zawieszenie toku słów, a jednak gdzie indziej słowa sobie nadal biegną. Wiedzielibyśmy wówczas co? Powiedzielibyśmy dokładnie i więcej o. Ale czy taka dociekliwość i skrupulatność naprawdę jest potrzebna?

Więc.

Więc on nadal stoi. Nad naczyniami kuchennymi. W kącie, gdzie gotuje, gdzie przygotowuje jedzenie na swe posiłki.

Więc przygląda się pokruszonemu.

Okruchom rozsychającego się na talerzu, rozsypującego.

Czerstwego chleba.

Unosi (średniej wielkości) okruch chleba w dłoni. Szary, porowaty jak gąbka, nie, raczej jak pumeks i wkłada go do ust. I wreszcie, choć z pełnymi ustami, mówi:

– Zupa chlebowa.

Wypowiada te dwa słowa wolno, w zamyśleniu. Przeżuwa chleb. Przełyka i dodaje:

– Jest wtedy gdy kęs chleba rozpuszcza ślina.

Unosi brew w zdziwieniu, albo marszczy czoło ze zdumienia. Lekko uśmiecha się z sarkazmem w wargach, z sardonicznym grymasem w twarzy.

A nad czym to? Z jakiegoż to powodu?

Niestety, to przykre, wręcz okropne – lecz zdaje się bez najmniejszej przyczyny. Bowiem w najmniejszej drobinie, strzępie strzępu otaczającego go powietrza nie można dojrzeć najmniejszego powodu. W najmniejszej z możliwych części przestrzeni wokół: tej przy nim ani poza nim, ani nawet w nim nie można dostrzec, zauważyć – więc stwierdzić – żadnego powodu. Tak oto wszelka porowatość zostaje rozpuszczona. Sens ustaje w rozwodnieniu wielo – – – – – – – – – – – – – – – (tak szerego–) –– – – – – – – słownym i ulega rozmyciu.

Więc.

Zatem.

Dzieje się zupełnie inaczej. Jest zupełnie odmiennie.

Brak rozmachu narracji, jakichkolwiek losów. Brak oddechu. Dychawicznie. Astmatycznie. Może to tylko czkawka. Nie, raczej nie. Na pewno płytkie światło. Nie penetruje kolorów. I bezbarwny tok. W jednostajnych szarościach. Astygmatyczny brak perspektywy. Daltoniczny popiel. No, może jeszcze trochę beżu.

– Pytajniki.

Zauważa cicho, zaledwie półgłosem.

Wcześniej zawisłe wątpliwości, pytania na haczykach kończących znaków ogarnęły go. Przeniknęły doń. Owładnęły nim. Lub może dostrzegł je wokół siebie. Może nawet odczytał. Rozczytał.

Wyczytał.

O, jakże strzępiasto mu się zrobiło!

Sięgnął więc pamięcią wstecz. (Ostatecznie gdzie indziej można nią sięgać?) Do owych utrapień niby w poczekalniach, owych trudnych chwil rozmów i ciężkich sytuacji. Zasępił się nad tym. (Choć niby skąd o tym wiadomo z taką pewnością jak ten zapis? Lecz my przyjmijmy, że tak było, bowiem uwiarygodni to i owo.)

Westchnął więc, potarł lekko palcem, jego czubkiem, brzeg lewego ucha. I rzekł (z westchnieniem):

– Znaki zapytania.

Dźwięk jego głosu łagodnie rozszedł się, delikatną wibracją, wokół, w miękkim, puszystym powietrzu. Lecz jakaś drobna cząstka żalu, taka kropla nawet goryczy, ostała się nierozproszona na sztywnej, jak ość rybia, szypułce rzęsy. Więc mruknął nieco nosowym teraz głosem:

– Wypłakał się poezją.

Naprawdę – nie tyle widział wyraziście, ile czuł niemal namacalnie – liryzm sytuacji. A zarazem jej ekspresję zda się melodramatyczną: wyświechtaną. Banał stylistyki, tandetę, kiepski gust.

– Że niby taki Janko muzykant?

Wyrwało mu się mimowolnie, raptownie wobec licznego kręgu skojarzeń i nasuwających się asocjacji literackich. Naturalnie niezbyt trafnie w detalu, lecz w hurcie okresu rodzajowego, stylistycznego obszaru, przestrzeni gatunkowej dość umiejętnie.

Ta aura, ten klimat.

– Ze łzami wierszy pod pachą.

Tkliwych, kruchych, łamliwych. Przewrażliwionych, miękkich, woskowatych.

– A głowę w wymiar pionowy nieba.

Ponad wszystko, wiatr rozwiewa łagodnie włosy z czoła.

– Więc nad czym tak płacze?

Dumnie unosząc wzrok i przebijając nim nawet kopułę horyzontu. Wyniośle niosąc swą samotność.

– : Nad chmurami? – –

Zapewne, zapewne.

– A deszcz – – to jego poezja?

Tak to wynika: skoro nad chmurami łka to efektem – niewątpliwie niezmiernie poetyckim, wzniosłym będzie deszcz.

– Też coś!

Teraz żachnął się już na dobre.

– Niechaj tłuszczem sznuruje papier.

Naturalnie wpadł w aurę stylistyki.

– To nie będzie przeciekał.

Winien jednak wcześniej powiedzieć o smarowaniu tłuszczem papieru, natłuszczaniu papieru lub impregnowaniu papieru albo czynieniu papieru wodoszczelnym, deszczoszczelnym, odpornym na wilgoć.

Winien powiedzieć…

– A śpiewać z wiatrem będzie mu łatwiej.

Oczywiście, że będzie łatwiej, gdy będzie wodoszczelny, gdyż ust, głosu nie będą zalewały krople wody ani nie będą tłumiły odgłosem.

Otworzył oczy, spojrzał półprzytomnie w załom ściany.

– Sen jeszcze dymiący.

Powiedział schrypniętym głosem.

– W łzę.

Dodał przecierając oczy.

– Łamiącą wzrok.

Mruknął kierując wzrok ku oknu. Na tle błękitu nieba kontrastową zielenią znaczą się źdźbła wyrastającej z parapetu trawy.

– Przebił nieba niebieską skórę.

Wyszeptał odkrywczym tonem.

– Trawą języka.

Dodał w kolejnym olśnieniu.

(W pokoju jest rurka.)

Wydaje się, że to rodzaj rurki, zanurzonej w materii tego świata. Tworzywo rurki jest niepojęte. Jej właściwości nader specyficzne. Wchodząc w nią okazuje się, że materia świata zachowuje się inaczej, funkcjonuje odmiennie. Potrafi oto unieruchomić zdarzenia w rejonie, w którym się znajduje. Zatrzymać ich przemijanie, unieruchomić zjawiska i ich następstwa. Umożliwia powtarzalność sytuacji, chwili i ich wielokrotną obserwację z różnych kątów widzenia. To odbywa się wewnątrz rurki, zewnętrzność nadal pędzi linią czasu. W rurce natomiast zatrzymuje się fragment, który wprowadzamy naszą w niej obecnością. Gdy jednak wyjdziemy z jej wnętrza mamy wrażenie, ze nasz pobyt w niej był złudzeniem, marzeniem, takim rodzajem snu. Wchodzić w rurkę, przechodzić przez nią i wychodzić można zupełnie swobodnie.

W pokoju na poddaszu. On śpi owinięty w koce. Jest już zupełnie widno. Wczesne, miękkie i delikatne jeszcze światło świtu wyraźniej wyodrębnia wszelkie załomy ścian i bruzdy chropawego tynku na ścianach i suficie. Wydobywa we wnętrzu pokoju wszelkie sprzęty, które nie rzucają jeszcze cienia. Widoczne przez szyby okna niebo jest bezchmurne. Na jego błękitne tło kładą się jaskrawą zielenią cienkie pasemka trawy, wyrastającej z parapetu okna.

On budzi się. Otwiera oczy. Dostrzega rozmazane, zamglone zarysy ścian.

– Sen jeszcze dymiący.

Widziany obraz jest jakby płynny.

– W łzę.

Ociera wierzchem dłoni zawilgocone rzęsy.

– Łamiącą wzrok.

Ostrzejszym teraz spojrzeniem spogląda w okno.

– Przebił nieba niebieską skórę.

Uważnie przygląda się zielonym pasemkom.

– Ostrą zielenią: trawy języka.

Patrzy nadal w okno mrużąc oczy, przymykając to jedno, to drugie.

– W kontrast.

Sięga z podłogi ołówek i notuje na ścianie.

– Piszę język tak jak go czuję i słyszę.

Rurka jest niewątpliwie przejrzysta, w szczególny sposób. Trwa łagodnie w przestrzeni zawieszona. Czasem się płynnie przemieszcza. Jak statek kosmiczny w przestrzeni wszechświata. A teraz (?) opuszcza pokój miękko, płynnie przenikając materię ścian, albo pozostaje niezauważona, niedostrzegalna.

Przesuwa głowę do ściany. Przykłada policzek do chropawej powierzchni i lekko nim pociera.

– Siostra pocałunku to niby niewdzięczność.

Odsuwa policzek od ściany i przykłada doń róg miękkiego koca.

– Chcenie, dzienie się.

Mruczy w rozmarzeniu. Choć powinien powiedzieć poprawnie, dzianie się. Najwidoczniej jednak chciał pełniej zrymować. Stąd ta niepoprawność. Wprowadzenie samogłoski ‘e’ w miejsce ‘a’. Jakby taki przegłos?

Z obserwacji światła. Natężenie światła wzrasta. Miękkie promienie świtu przybierają na sile. Jasność wzmaga się. Pojawiają się ostro zarysowane cienie, rzucane przez przedmioty. Siła światła utrzymuje się niezmiennie przez kilka godzin. Jednak jego źródło nie jest stałe. Przesuwające się cienie świadczą o przesuwaniu się: łagodnym i powolnym tego źródła. Po tym czasie natężenie światła stopniowo słabnie. To jest wieczór. Zaczyna się zmierzch. Natura światła staje się podobna do miękkich, łagodnych promieni świtu. Nie jest jednak identyczna.

W pokoju panuje półmrok.

Słychać szelest papieru.

– Czytając do utraty tchu.

Rozlega się głos. Potem cichy oddech, jakby westchnienie.

– Co wieczór (swoje) oczy owijam w gazetę.

Kontynuuje ten sam głos.

– Aby śnić.

To jest kadencja tego głosu.

Na stole stoi zapalona świeca.

– Pojąc nerw wzrokowy rwącym nurtem (notatek) słów.

W głębokim wyścielanym miękko krześle z poręczami, obok stołu, siedzi jakaś postać. Ktoś.

– (I).

To mówi właśnie ktoś siedzący w tym wygodnym krześle.

– Gdy dobijam do linii dnia.

Płomień świecy pochyla się poruszony oddechem mówiącego.

– (Jak).

Skrzypnięcie krzesła. Niezbyt głośne. Słychać.

– (Gdy).

Szmer dopinanych dwóch guzików.

– W biały margines.

Odgłos przełykanej śliny.

– Oczy moje są czerwone.

Chrząknięcie.

– Tylko.

Mlaśnięcie.

Seledynowa rurka świeci bladym fluoryzującym blaskiem w przestrzeni pokoju. Płynie powoli w powietrzu. Dociera do ściany i niknie w niej. Sprawia wrażenie, że ją przenika, lub iż to ściana ją wchłania. I znów czas staje się nieoznaczony, niewiadomy. Wszystko zdaje się składać z różnych strzępów, urywków. Fragmentów, elementów zestawionych wyrywkowo. Przypadkowo. Niedookreśloność. Nieciągłość.

Szmer spadających raz po raz słów. Wypowiadanych jakby bez związku. Czasem urasta do poziomu. Symbolu. Czasem jest pionowa. Zdaje się coś znaczyć. Sytuuje niby pewne sensy. Choćby fluoryzująca rurka.

A bohater narracyjny znów odzywa się. Właśnie w te słowa:

– Gdy się mylę i trwam w błędzie – jestem ocalony od

(Rozlega się metaliczny dźwięk upadającej monety.)

tej całej poprawności, która jest tak mało doskonała

(Chrzęst rozsypywanych wykałaczek.)

skoro nie wyklucza sama sobą tego rodzaju ułomności.

Następuje teraz chwila ciszy na zastanowienie. Machinalnie pochyla się i podnosi z podłogi upadłą monetę. Nabiera oddechu.

– Im dłużej…

I milknie. Układa rozsypane wykałaczki.

– Mój błąd jest moim światem i przestaje

(Tu zawiesza na chwilę małą, maleńką głos.)

być błędem. Błędem jest to więc, co jest inne względem mnie.

(Kończy ową głęboką myśl z narastającą satysfakcją.) I chwila dzieje się niezwykle podniosła, sentencjonalna. Cząsteczki powietrza drżą szczerym aplauzem. Jest uroczyście i odświętnie. Ze ściany wyłania się seledynowa rurka, lśniąc słabą fluorescencją. I powietrze ze wzruszenia wilgotnieje, będąc przesycone parą wodną ulatniającą się z ustawionego na kuchence czajnika z gotującą się, bulgocącą wodą.

Tak. To wszystko okazuje się tajemną więc pomyloną mapą. (Taką mapą bywa czasem stary pożółkły rękopis.) Staromodne mapy: pełno wykwintnych zawijasów, manierycznych ozdobników.

– Okręty światła płyną przeze mnie.

Tak, taka jest anatomia światła.

– Gdy sterem otwieram im swą skórę.

Mapa linii papilarnych, zmarszczek.

– Drobnym skalpelem: nazywają krew kolorem.

Oczywiście, tak nazywają owe okręty światła. Niby promienie?

– Jako sternik otwieram nożem.

Preparowanie jest rodzajem ekspedycji badawczej. To tylko sprawa skali. Preparacje i ekspedycje dokonują się ostrymi narzędziami.

– Sadzawki chleba i rzeki kiełbasy.

Mosty nie otwierają rzeki, lecz raczej ją zamykają.

– Prozaizm, prozaizm. Gdy chwytam i oswajam słowa w obrocie…

Tak, ten rodzaj ekspedycji – preparowania odbywa się za pomocą słów.

– to jest syntaktyzm. Mówią inni – spekulacje. A jest jak przyłożenie… (?)

No, właśnie: następuje zawieszenie głosu na chwilę zastanowienia.

(– Żyletka przyłożona do żyły)? – Przypuszczenie, wyrażone cicho z powątpiewaniem. Tak cicho i przypuszczalnie, że niesłyszalnie i raczej nie wyrażone.

– …igły do oka i brzytwy do języka, aby wykrwawić się…

I zabrzmiało to na wyrost, pompatycznie, patetycznie: śmiesznie i płasko.

– …w tłusty niemy…

Dodał szybko. Zamilkł i w myślach dopowiedział najpewniej: stek bzdur. Naturalnie użył słowa „tłusty” w rozumieniu opasły, z synonimem: niezręczny, nieruchawy, nieprecyzyjny itd.

Zupełnie zawstydzony sam sobą. Ośmieszony nieprzyjemnie przez samego siebie wobec siebie zaczął nerwowo chodzić wokół stołu. Trochę prychał. Nieco sapał. Pomrukiwał też zniesmaczony. Chrząkał zdegustowany.

Jakoś format problematu umknął. Wymknął się. Pokruszył, rozprysł, rozsypał. Rozmył się wśród narzędzi słów. Rozproszył się wobec nich. Nie został wyrażony należycie.

Więc chodzi wokół stołu. Stroi przy tym głupawe grymasy. Stroi miny.

Małość. Poczucie małości. Miałkości.

Wejść w tkankę zagadnień tak głęboko, a nie chwycić go? je?

Macha ręką. Z rezygnacją.

– Na odejście.

Słowa jednak brzmią znów gdzieś obok. Śmiesznie. Sztucznie. Kuli głowę w ramionach. Przystaje. Znów rusza wokół stołu. Co z tym zrobić? Pokasłuje.

– Wobec.

Mówi nieco schrypniętym głosem. Prostuje głowę. Rozgląda się po pokoju. Obchodzi nadal stół, lecz teraz powolnym skupionym, rozważnym krokiem. Tak. Chyba właśnie tak.

– Nabierz wody w kieszenie.

Artykulacja normalna, ton głosu pewny i zdecydowany, lecz ani wzniosły, ani patetyczny.

– Na długą wędrówkę.

Po krótkiej chwili jakby poprawiając się, co zabrzmiało jak uzupełnienie, dodał.

– Na samotną wędrówkę.

Znów odczekał chwilę.

– Nabierz powietrza w usta.

Stosowna pauza.

– Na długie milczenie.

Tak, to nieźle brzmi. Lepiej niż poprzednie – pomyślał usatysfakcjonowany nie przerywając wędrówki wokół stołu.

– Weź rybią ość na obronę.

To ‘na obronę’ dopowiedział po króciutkim momencie ni to wahania, ni to namysłu.

– Garść piasku przeciw roztargnieniu.

Skojarzyło się trafnie. Wobec tego w uzupełnieniu dorzucił:

– I ucz się każdego ziarenka na pamięć.

Momentalnie wyobraziły sobie klepsydrę z wolno przesypującym się piaskiem. Wobec tego samo przez się:

– Abyś spamiętał wszystkie chwile.

Cóż, że konwencjonalnie to zabrzmiało. Bynajmniej tym razem nie było to rażące ani niestosowne. Byle tylko nie przegadać tej chwili, by jej nie udusić w natłoku słów, nie utopić.

– Z ością jak z szablą.

Rzekł bez entuzjazmu. Tak zupełnie normalnie.

– Galopując na garści piasku.

Z kranu do zlewu spadła kropla wody z charakterystycznym odgłosem cichego plaśnięcia.

– Z bukłakami kieszeni.

Padło w szybkim refleksie.

– Unosisz milczenie powietrza w ustach.

…?

– W swoje ocalenie.

…!

– Już, jedynie.

Mijają dni. Mijają noce. On leży na tapczanie owinięty kocami. Wstaje jedynie po herbatę lub coś do jedzenia. Pije i je leżąc. Od szeregu dni. Śpi lub czyta strzępy starych gazet, cokolwiek znajdzie, stare pożółkłe listy. Rozsypujące się, zniszczone książki, pozbawione okładek, z których czyta luźne stronice niekompletnych rozdziałów. Nie dba przy tym o jakieś skoordynowanie ich treści, odtworzenie kolejności stron lub przyporządkowanie ich określonemu tytułowi. Czyta więc luźne stronice pochodzące z różnych książek przypadkowo przemieszane na przemian z fragmentami pożółkłych gazet jakichś odręcznych notatek z brulionów i starych listów.

Zasypia i śni oto siebie w żółtej welwetowej marynarce pod drzewem szypułkowym. Siedzi w zielonych szypułkach i źdźbłach roślin. To tak ogólnie.

Nie wszystkie pasemka są jednolicie zielone. Poszczególne, pojedyncze są lekko filetowe, bladoseledynowe, beżowe, brunatne, brązowe to znów błękitnawe.

Przyglądając się im dokładniej okazuje się, że te tasiemki są pokryte kreseczkami, smużkami i plamkami lub punkcikami w tych różnych kolorach: żółtym, czerwonym, karminowym, granatowym, purpurowym, szarym, popielatym.

Patrząc szczegółowiej widać, iż te nieregularne plamy barwne składają się z takich maleńkich kropeczek, punkcików utkanych z tych barw.

Z lewej zewnętrznej kieszeni welwetowej marynarki wystaje szyjka butelki, z grubego brązowego szkła, zamknięta srebrnym kapslem. W prawej kieszeni znajduje się wyższa butelka z zielonego szkła zamknięta korkiem. Marynarka jest powypychana zdefasowana. Sprawia wrażenie formy obwisłej, bulwiastej.

Drzewo szypułkowe. Na rdzeń – ograniczony, z jednej strony korzeniami, z drugiej gałęziami – nawija się słojami przebyty czas. I szperać w nich można jak w księgozbiorze biblioteki.

On tak siedząc pod drzewem szypułkowym, opiera się i jego pień, kontaktuje się plecami z uzwojeniami słojów. Dla ułatwienia tego kontaktu poprzez soki infuzyjne, przepływające w szpuli i uzwojeniach wyjmuje z kieszeni obie butelki. Otwiera je i popija zgromadzony w nich płyn. Na przemian: raz z jednej, raz z drugiej.

Jest dzień. Słońce świeci. Nieskrępowane powłoką chmur są promienie słoneczne.

Nie opodal rosną rzędem drzewa szypułkowe. Rodzą one owoce z szypułkami. Owoców tych się nie zrywa. Każdy owoc jest innego rodzaju, barwy i kształtu. Z owoców tych korzysta się pociągając za sterczącą szypułkę. Powoduje to odwinięcie cienkiej wici z owocu. Ową wić należy ująć w dwa palce i przesuwać nimi wzdłuż odwijanej wici. Wówczas jej powierzchnia przekazuje osmotycznie pewne substancje poprzez błonę opuszków palców. Wówczas powierzchnia wici przekazuje rodzaj impulsów elektrycznych lub innej formy energii zakończeniom nerwów w palcach. W każdym razie w efekcie wywołuje to chwile w korze mózgowej podobne do przebiegów sennych, omamów, złudzeń. Podobnie jak wstęga ostrej trawy potrafi rozciąć naskórek opuszki palca, tak wić rozcina rzeczywistość. Przekształca ją lub cofa w chwili przesuwania wici owocu drzewa szypułkowego w palcach.

Budzi się. Otwiera oczy. Drży z zimna. W pokoju jest chłodno. Naciąga dokładniej na siebie koc.

Panuje światło deszczowego dnia. Drobne kropelki pokrywają powierzchnię szyb okiennych. Są one niemal nieprzejrzyste, matowe. Wlewa się przez nie ponure rozproszone światło. Rozmemłane takie. Jego świat wewnętrzny dzieli od niewidzialnego świata zewnętrznego. Jedynym widocznym obrazem zewnętrznego świata są owe krople na szybie. Więc wpatruje się w nie, jak ich poszczególne drobiny łączą się, zlewają wzajemnie i spływają strużynami w dół ku framudze. Kropla do kropli wzbiera i spływa taką nabrzmiewającą żyłą, po czym niknie po niej wszelki ślad.

Tak oto deszczowa rzeka na szybie dzieli go od świata.

– Styks.

Mruczy niewyraźnie, nadal leżąc, szczelnie owinięty kocem. Wpatruje się w pęknięcie szyby, rysujące się świetlistą, ukośną, zaokrągloną linią, wzdłuż której cały czas spływa tętniąca struga wody.

– Ostrze przyłożone do żyły.

Konstatuje.

– Jak ster; światło do ciemności.

Połyskliwa linia pęknięcia migoce srebrzyście w spływającej strudze.

– Aby nie pomylić rzeki życia.

Wpatruje się nadal w drgające krople, przymykając na przemian oczy, obserwując rozedrgany w ten sposób obraz. Przymyka oczy i otwiera je sprawdzając czy nabrzmiewająca – wybrana kropla – trwa jeszcze, czy już rozlała się, spłynęła.

– Jak gwiazda co ma upaść.

Komentuje swe wrażenie. Znudzony po chwili zamyka jednak oczy, układa się na wznak i odpowiada:

– W tej żegludze za horyzont oczu.

Z zamkniętymi oczami, po chwili, jednak z powrotem układa się na boku, mając ciągle pod powiekami obraz wybranej drżącej kropli na szybie pośród innych drgających kropli.

– Cofnięty świat.

Mówi w zamyśleniu po czym otwiera oczy. Po kropli pozostał jedynie niknący, kurczący się ślad strużyny wzdłuż linii pęknięcia szyby.

– I już przebyty.

Dopowiada z westchnieniem.

Niespiesznie siada, narzuca na ramiona koc i owija się nim. Wstaje. Podchodzi do stołu. Bierze szklankę z niedopitą zimną herbatą. Wylewa jej zawartość do zlewu. Odkręca kran i płucze w wypływającej z kranu wodzie szklankę. Cały czas wszystkie te czynności opisuje półgłosem akcentując rzeczowniki. Odstawia szklankę na zlew. Ujmuje imbryk z kuchenki elektrycznej. Zdejmuje pokrywkę. Podstawia czajnik pod spływającą wodę. Napełnia go w 1/3 objętości. Zakręca kurek kranu. Stawia czajnik na maszynce elektrycznej. Wszystko to wykonuje niespiesznie. Przez wystający ze ściany gwóźdź powieszony jest kabel od maszynki elektrycznej. Ujmuje go za wtyczkę i wciska ją do gniazdka kontaktu. Sięga pokrywkę ze zlewu i nakrywa nią imbryk. Nadal półgłosem nazywa wszystkie czynności i wszystkie rzeczowniki w tym opisie wymawia z pewnym naciskiem. Jakby odczytywał instrukcję postępowania. Lub jakby owładnęła nim jakaś obsesja. Jakby wpadł w dziwnego rodzaju trans. Prostuje się, unosi dłonie na wysokość ramion. Lewą dłonią pociera czoło, odgarnia włosy. Prawą chwyta zsuwający się z ramion koc. Okrywa się nim, człapie w kierunku stołu. Siada na krześle.

– Chwilka zadumy.

Mówi wolno oddzielając niemal wszystkie litery od siebie.

– Rozmieniony przez przedmioty.

Z lekkim westchnieniem wiedzie martwym, takim w głąb siebie zwróconym, wzrokiem.

– W słowa: tylko.

Milknie, pociera palcem wskazującym policzek – nieważne który i jakiej ręki: lewej czy prawej.

– Chcenie się dzienie.

Mówi w zamyśleniu wolno, zawieszając swój półgłos, nie koordynując form gramatycznych. Niedbały o uzewnętrznienie rozmysłu w prawidła mowy, przenosząc jedynie swą wewnętrzną skrótową, symboliczną mowę na powierzchnię wypowiedzi w otaczających go ścianach. (Tak zapewne to się odbywa i tak prawdopodobnie to należy nazwać i opisać.)

– I siostra pocałunku to niby niewdzięczność.

Odezwał się sentencjonalnie, sentymentalnie, po dłuższej chwili, niby to wyrażając intonacją zdziwienie, niby pytanie, jakby już z innego miejsca świata.

– Skoro od jednego tak blisko w drugie.

Wolno, nawet bardzo wolno dokontynuował poprzednią wypowiedź swą.

– A w ogóle czym bardziej jestem.

To wypowiada szybko, jakby ze wzrastającym zniecierpliwieniem.

– Słowem czy materią.

Kończy, nie ustawiając jednak intonacji w pytanie.

Po czym znów mija bliżej nieokreślony odstęp czasowy. Okres ten nie jest sprecyzowany. Brak jakichkolwiek obserwacji. Równie dobrze może być to kilka godzin, kilkanaście. Parę dni, kilkanaście. A może nawet tygodnie, miesiące. Lata chyba jednak nie, aczkolwiek takiej zupełnej pewności nie ma, raczej rodzaj przeczucia, odczucia. Jednak nie jest to istotne – bo tak najprościej jest przyjąć, by nie gubić się w przypuszczeniach, domniemaniach, cóż w tym okresie mogło być, wydarzyło się lub mogło wydarzyć. Zdarza się przecież wielokrotnie, iż dokumentacja bywa niepełna, obserwacje nieciągłe, ba, nawet szczątkowe lub zaledwie fragmentaryczne. Te pustawe zdania, właściwie bez większego znaczenia, są nie tyle wyjaśnieniem, ile markowaniem owego upływu czasu. Lecz – może wystąpiły wówczas jakieś symptomy np. wielkości lub pewne znamiona małości?

W takim razie powiedzmy szczerze: nadeszła oto pora deszczowa. Przez mgły i ścianę deszczu nie sposób było cokolwiek zauważyć, zaobserwować. Nawet te drobne, poczynione spostrzeżenia na początku okresu deszczów są już mało dokładne. A początkowo deszcz nie był jeszcze najsilniejszy – jak to u początku. Tumany mgły jeszcze nie występowały. Potem naturalnie deszcz się wzmógł i wystąpiły owe opary, kłęby miazmatów mgielnych uniemożliwiających postrzeganie czegokolwiek przez okno.

Niewątpliwie cały opis ten sprawia wrażenie wyjętego z rzeczywistości – jaka by ona nie była. Brak określenia kontekstu czasowego, terytorialnego, kulturowego, cywilizacyjnego itd. Któż to jest opisywany, kimże jest, gdzie, kiedy, w jakim wieku, jakiego pochodzenia, jakiej majętności, w domu gdzie położonym, z jakiej epoki, w jakiej miejscowości i krainie? Otóż. Ważnym jest nie tyle jak to jest przedstawione, lecz co jest mówione. I to wszystko dlatego. Aby nie rozpraszać się w konteksty, marginalia, dywagacje, poboczności, lecz być w meritum, istocie problematu.

Więc po skończeniu się (samoczynnym) pory deszczowej poszukujemy Onego. (Zupełnie inna sprawa kto poszukuje, czyli kim są owi my.) I, znów po jakimś czasie, znajdujemy Go. (Niezbyt płynnie, co oddaje chropawy, nierówny, niespójny tok tych zdań.)

Więc przestronny widny pokój. Duże okna. Siedzi w wyściełanym, miękkim krześle. Widok z okna: trawnik, klomby kwiatów, krzewy; dalej dróżka i świeżo zorane pole, po którym spacerują wrony. Pod ścianami solidne półki z ciemnego drewna gęsto zastawione woluminami książek. Na blacie stołu równo poukładane arkusze papieru, przybory do pisania. Jeszcze wzorzysty szlafrok, wokół szyi cienki szalik. Dłonie wypielęgnowane. Odchyla się na profilowane – wygięte – oparcie krzesła.

– Autor i ironia.

Mówi tonem niezwykle uroczystym. Kieruje spojrzenie na widok za oknem.

– Wronie mojewo jest już tylko.

Opiera lewą dłoń na grzbiecie księgi spoczywającej na kolanach. Złocenia wykwintnej oprawy.

– Vil i lon odjechali franciszkiem do asyży.

Mówi głosem pełnym, ni to uroczystym, ni to znużonym. Z drobiną jakby załamującego się patosu.

– Czyli stolica herbatka z anyżkami.

Odkłada księgę na blat stołu.

– Blisko lingwizmy znaczne najpościej.

Gest ręką, rysujący w powietrzu nieokreślone figury, pełen dystyngowanej elegancji.

– Znaczyć cyrklem rozwartej książki.

Odległe krakanie wron dobiega wnętrza pokoju.

– Przez nie umiejących czytać: kryty jest.

Umyślna pauza, zawieszenie głosu, mające spotęgować sens zawarty między słowami.

– Więc kant: immanentnie i nie dziwota.

Promienny uśmiech rysuje się w wargach.

– Że mu się słowa tylko rozpadają.

Ujmuje w palce prawej ręki ołówek. Postukuje nim rytmicznie w poręcz krzesła.

– I blisko znaczą: krytykant.

Oto wszystko się rozprasza, jak obłok mgły: zdarzenie i jego obraz. Wyłania się znów pokój na poddaszu ze złuszczającą się farbą ze ścian, liszajami wilgoci. Tak. Ten sam pokój. Nieustannie. Do znudzenia.

W sufit wbity metalowy hak. Do niego uwiązany sznurek. Raczej rodzaj cienkiej linki. Widać jej ukośne sploty. Niezbyt długa. Jej koniec zwisa półtora łokcia nad stołem. Jest obciążony kamieniem polnym, oplecionym, obowiązanym – taką siatką jakby.

Na stole leży kilka kamieni. Szarych. Różnej wielkości.

Podchodzi do stołu. Obejmuje dłonią kamień uwiązany do linki i wprawia go w ruch wahadłowy.

– Kamień retoryczny.

Obwieszcza ścianom pokoju. Kamień na lince kołysze się to w lewo, to w prawo. Pochyla się nad stołem ku jednemu z leżących nań kamieni.

– Gwoździe szeptu wbijam w kamień.

Mówi oczywiście szeptem. Naturalnie z ustami tuż nad leżącym kamieniem.

– Gwoździe szeptu wsuwam w kamień.

Szepcze nad następnym kamieniem dotykając jego powierzchni niemal wargami.

– Szept wbijam w kamień.

To do kolejnego, trzeciego, kamienia na stole przemawia, oczywiście nadal szeptem i dotyka jego powierzchni językiem, pozostawiając ciemną plamę wilgotnego śladu.

– Wypełniając go w figurę milczenia.

Otacza obiema dłońmi kamień.

– Przejmującą chłodem dłoń.

Teraz mówi już półgłosem. A kamień uwiązany do linki nadal porusza się wahadłowym ruchem.

– Jak niegdyś usta Demoklesa.

Aczkolwiek usta Demostenesa śpiącego w beczce musiał również wypełniać chłód poranny bijący od kamienistego podłoża.

– I język ucząc krystalicznej mowy morskiego piasku.

Bowiem na powierzchni trzeciego kamienia, leżącego na stole, znajdowało się nieco piasku. W chwili dotknięcia go językiem kilka ziarenek przywarło do mokrego języka. Ponadto Demokles eksperymentował z artykulacją, używając kamieni, na plaży nadmorskiej. Należy przypuszczać zatem, iż były one zapiaszczone: oblepione, pokryte piaskiem. O ich oczyszczaniu, myciu nic nie wiadomo. Przekazy na ten temat milczą. Oto tyle badań doświadczalnych oraz ich relacji.

Kolejny obraz. Sytuacja następująca:

Na blacie stołu połówka skorupy orzecha kokosowego. Wyschnięta, twarda, okrągła. Dotyka jej brzegu palcem i przechyla. Cofa palec i skorupa kołysze się z lekkim łoskotem.

– Kołyska zgrajka.

Mruczy z lekka ubawiony.

Bierze w rękę nieduży kamień, podnosi go ku ustom i lekko weń chucha poruszając wargami.

– Gwoździe szeptu wsuwam w kamień.

Objaśnia sam sobie przenosząc kamień w ręce nad znieruchomiałą już skorupą i delikatnie umieszcza weń ów kamień, cofając rękę potrąca łokciem leżącą obok fajkę. Wysypuje się z niej na blat szary pył wypalonego tytoniu.

– Dziadówka fajka.

Komentuje. Ostrożnie bierze fajkę i wysypuje popiół w miseczkę skorupy orzecha lekko postukując o znajdujący się wewnątrz niej kamień.

– W retoryczną bryłę milczenia.

Odkłada fajkę. Wprawia skorupę w kołyszący ruch. Rozlega się ciche turkotanie bujającej się skorupy i turlającego się w niej kamienia, z którego osypuje się popiół. Ni to szmer, ni delikatny łoskot.

– Bełkocik, bełkocik.

Popiół osuwa się pod kamień, który rozgniata jego drobiny w szarosiwy pył.

– Czka w piasku mnie.

Komentuje swoje odczucie, wpatrując się w ruchomą łupinę, głosem chrapliwym, dudniącym, rozdzielając przy tym nieco wymawiane sylaby – usiłując tym naśladować odgłos dudniącej i turkotającej po blacie stołu drobiny.

– Gdy uczę się tej sypkiej mowy.

Dodaje już swym normalnym głosem. Zdmuchuje drobiny popiołu ze stołu.

Patos siwych kamieni – czymże jest? Bezrobotny pisuar – cóż oznacza? Pejzaż szarości w przyćmionym świetle – cóż? Cokolwiek przyjdzie na myśl słowem – musi zostać wyrażone?

Za miastem, już z dala od zabudowań, biegła piaszczysta droga między polami. W miejscu na jej poboczu znajdował się kopiec kamieni, różnej wielkości i barwy, zebranych z pola. Spośród nich właśnie kilka wybrał i przyniósł do domu. To było w trakcie dłuższego spaceru, który zawiódł go aż za miasto. Kamienie powkładał sobie do kieszeni. Wśród usypiska kamieni znajdowały się także odłamki szkła, pordzewiałe długie gwoździe ciesielskie i inne jakieś żelastwa. Ich brunatna powierzchnia posiadała miejscami interesującą fakturę, skomplikowaną siatkę uskoków, warstwic, która przy dotyku osypywała się jak popiół.

Pochyla się oto znów nad rozłożonymi na stole kamieniami. Przysuwa usta tuż do chropawej powierzchni jednego z kamieni, dotykając go niemal wargami, i dłuższą chwilę coś szepcze. Jakby chciał wnętrze kamienia wypełnić szeptem, słowami, mową. Nie przerywając szeptu przesuwa usta do powierzchni drugiego, leżącego obok, kamienia. Jakby łącząc je niewidzialną nicią szeptu. I ów drugi kamień również wypełnia szeptem, tkwiąc szepczącymi ustami dłuższą chwilę przy jego powierzchni.

Sytuacja przypomina rodzaj dziwnego misterium.

Modlitwę. Mistyczny obrządek.

Przemawia nadal do kamieni. Szeptem. Szemrzącym. Szeleszczącym. Sytuując swe szepczące usta między dwoma kamieniami, które chwilę temu połączył, powiązał nicią szeptu. Teraz usiłuje je szeptem wytężonym unieść w górę blatu stołu przy pomocy ekstatycznego, wytężonego szeptu. Na czole perlą się krople potu. Na skroniach drgają z wysiłku żyłki. Kamienie jednak pozostają nieporuszone.

Ciężko opada na krzesło. Oddycha głęboko. Z największą rezygnacją wypowiada zdanie:

– Nawet słowa odwracają się ode mnie plecami.

Bezsilny opada bezwładnie na oparcie krzesła.

– Róża boi się ognia.

Mówi bezbarwnym, ciężkim głosem. Oczy przymknięte. Trwa bez ruchu tak długą chwilę.

(Skupia siły. Koncentruje się.) Unosi się z krzesła. Staje nad leżącymi na stole kamieniami. Wpatruje się w nie nieruchomym, niewidzącym wzrokiem. Powoli cedząc wypowiada słowa.

– Kwitnie druga paranoja.

Podchodzi do posłania. Kładzie się na wznak. Okrywa się pledem. Wpatruje się w sufit. Nieruchomy. Ramiona wyciągnięte wzdłuż tułowia.

– Kwiatem słów.

Leży miękko, rozluźniony. Czas łagodnie upływa. Przesuwają się chwile.

– Kwitnie kwiat paranoi słowami.

Mówi jakby zestawiając z sobą słowa badał ich przystawalność do siebie. Raczej je kontaktuje z sobą oczekując od poszczególnych zestawień otwarcia jakiegoś nowego znaczenia, nazwy. Jakiegoś tajemnego, ukrytego sensu.

Wpatruje się w szare kamienie rozłożone na blacie stołu. Ich kopulaste, obłe kształty. Wybrzuszenia.

Wewnętrzną stroną dłoni ociera lekko tkaninę ze sztucznego jedwabiu, która jako tzw. kapa okrywa tapczanik, na którym leży. Zda się, że głaszcze materię, zupełnie bezwiednie.

Leży na wznak.

– Siateczka pilota: podszewka uboga.

Szepcze ledwo słyszalnie. Wpatruje się w kopułki kamieni.

– Nawet słowa odwracają się ode mnie plecami.

Na parapecie okna stoi wazon ze zwiędłą różą. Woda wyschła pozostawiając na szklanych ściankach szare smugi. Takie kręgi, jeden pod drugim, jakie pozostawia stopniowo wysychająca woda. Róża: liście i łodyga szarobrunatne, konwulsyjnie poskręcane, pomarszczone, kwiat bladoróżowy z rdzawymi naciekami. Zachodzące za oknem słońce gasnącymi czerwonymi promieniami dobywa z uschniętego wiechcia coś jakby aksamitnego i zarazem chropowatego.

– Róża boi się ognia.

Mówi ważąc w spojrzeniu jej kruchość i deformację: konwulsyjne uschnięcie i pochylony, zwieszony ku dołowi kwiat.

– Kwitnie kwiat paranoi: słowem? Moimi słowami?

Reflektuje się wsłuchując się w brzmienie swojego głosu.

– : Sens, wypadł, zostały wyschnięte ziarna, łuski…

Przypomniał sobie przekwitły kwiat amarylisa, który w formie nasion wydał czarne delikatne jak skrzydła ćmy łuski. Lekko jakby nawoskowane, opalizujące w świetle.

– Tylko dlaczego.

Łuski te były lekkie i w delikatnym podmuchu wzlatywały jak ważki.

– Może trzeba zajrzeć do zapisu – – – –

Z szelestem przewraca kartki z notatkami.

– Gdzie słowa są ludźmi?

Lekki tak, szczupły, wychudzony. Z podkrążonymi oczami. Leży, lekki, kruchy zarys. Może jak słowo. Muślin. Firanka w oknie. Błahe zdanie. Ot, subtelności. Liryczne delikatności.

Cały jest utkany z chmur. Ten obłok magii. Tak właściwy tęczy jego słów. (Gdy wibrują sobie w powietrzu.) Duszne opary przewidywań porannych. I zimna rosa na czole perli się w przebudzeniu. O tak, cały jest z fantasmagorii. Płynny lotny konar. Puszysty kamień. To wszystko on. Nieustający. Oddech nieistniejący. Sprzeczny, przewrotny.

– Łyżeczka i kompocik.

Faktycznie na stoliku przy łóżku stoi szklanka wypełniona w połowie bladoczerwonawym kompotem wiśniowym. Na dnie spoczywa kilka wiśni, między nimi tkwi kopułka miskowata łyżeczki. Wypija kieliszek wódki. Kompot z wiśni świetnie nadaje się do popijania – przyjemnie neutralizuje ostry smak alkoholu. Kompot wiśniowy dobry jest też na gaszenie pragnienia po przepiciu. Po kompocie wiśniowym nie odbija się przykrym smakiem wódki.

Wódeczka mieszka w wąsach.

Oblizując językiem usta zbiera kroplę alkoholu uwięzłą na końcu wąsów. To złudzenie. Kompotu nie ma, jest może tylko jego wyobrażenie. Jest jedynie restauracyjny stolik przykryty białym, lecz poplamionym obrusem. Pochylony siedzi nad kieliszkami z czystą wódką. Głosy rozmów z sąsiednich stolików nachodzą na siebie kojarząc się w asonanse, dysonanse o złożonej fakturze. W miarę opróżnianych kieliszków wizja kompotu wiśniowego to pojawia się, to znika.

– Coś tak ostatnio komponuję.

Mówi. Naturalnie bełkotliwie, łykając końcówki słów. A gdzieś, daleko, drży bladowiśniowe skojarzenie kompotu w szklance.

– Ka chodzi w te i w tamto.

I głos jego bynajmniej nie wyraża, nie zawiera żadnego eufemizmu. Z egipskich dysertacji pochodzi ta nazwa trzeciego elementu duszy. No, może składnika. Który nieco uwolniony swobodnie sobie wędruje to tu, to tam.

– Podpierając się wąsem.

Dodaje. Zatem ka chodzi sobie po kulkach alkoholu i jest wąsate.

Jeśli cisza jest płynem, to obecnie wypełniła przestrzeń niemal całego pokoju. Jak woda w akwarium – więc oczywiście nie po same brzegi, nie po sufit. lecz kilka cali, jakieś dwa od jego płaszczyzny sytuuje się powierzchnia ciszy, która jest cieczą. Ciecz ta jest konsystencji oleistej, gęsta, powolna w swoich ruchach. Powierzchnia jej jest jednak rzadsza, niemal lotna, przez to porowata, nierówna, strzępiasta, czasem jedynie pofałdowana. Zależnie od drgań powietrza, jego ruchów – powodujących dźwięk. (Przecież dźwięk to drgania powietrza; fale przebiegają – cząsteczki powietrza drgają, a pod wpływem tego atakowana powierzchnia płynu ciszy koroduje, strzępi się, marszczy się, faluje, burzy się. Zgodnie z prawami energetyki – pod ciśnieniem tych drgań sama poczyna drgać, rozgrzewa się i paruje. Ulatnia się i stopniowo lub gwałtownie niknie nawet cała ciecz ciszy – zależnie od ciśnienia dźwięku, jego natężenia.) Obecnie jednak wypełnia owa ciecz ciszy niemal po brzegi pojemności ścian pokoju. Jedynie pozostają dwa, trzy może cale między powierzchnią ciszy a płaszczyzną sufitu. Tę drobną przestrzeń wypełnia lekka mgiełka oparów, unosząca się sponad lekko perlącej się powierzchni płynu cieczy, o którą uderzają delikatne impulsy. To odgłos szmerowy, szumowy oddechu, tętnienie krwi, ruch serca i wszystkich pozostałych organów wewnątrz śpiącego ciała. On śpi. Na tapczanie. Wewnątrz, zanurzony w płynie ciszy.

Przy każdym poruszeniu się śpiącego ciała – obrocie z boku na bok – płynu ciszy ubywa. Wypiera go dźwięk. Później, po chwili znów przybywa.

Oto leży na wznak. Otwiera oczy i zamglonym, półprzytomnym spojrzeniem wiedzie po suficie. Płynnej ciszy ubywa, gdyż płoszy ją odgłosem przeciąganego ciała.

– Milczenia otwierają sny.

Stwierdza zaspanym, chropawym głosem. A ciecz ciszy cofa się gwałtownie. Zostają jej jedynie niewielkie ilości w kącikach i szparach.

– O dojrzałych jabłkach piersi.

A głos jego jest rozmarzony.

– I jak zbieram chrusty śniegowe.

Przymyka z natchnieniem oczy.

– Tak blade bezkresy brzucha.

Oczy ma niemal przymknięte.

– Otwieram ustami.

Rozwiera powieki, a spojrzenie jego jest zawiedzone, melancholijne.

– Słowa są lotne …

Głos wraz ze spojrzeniem kieruje ku oknu.

– (Czasami?)

Ostatnie słowo zawiesza jakby kroplą na szybie. Zaskoczony i zarazem przejęty składnią swojego monologu raptownie konkluduje:

– A poezja to bocian.

Drobny moment zastanowienia i puentuje w imperatywie kategorycznym, z największym przekonaniem.

– A poezja to chyba cały bocian.

Lecz nic z tego niestety dalej nie wynika. Znów nic, jak zazwyczaj, jak dotychczas, bowiem wypowiadane słowa nie mają mocy. Owszem, często mają formę magicznych formuł, postać tajemnych zaklęć – jednak kształt ten albo jest pozorny, albo sama ich postać nie stanowi jeszcze o sile sprawczej. Albowiem świat bynajmniej pod ich wpływem ani drgnie, ani myśli zmienić choćby najdrobniejszy element swej zawartości. Nie mówiąc już o konstrukcji, strukturze. Jego, czyli świata. No, może z drobnym wyjątkiem: głos pobudza do drgania cząstki powietrza, odbija się półgłosem – takim małym echem – od ścian pokoju. W żaden inny sposób słowa nie oddziałują na materię. Na nic nie oddziałują, niczego nie przekształcają. Tylko relacjonują, opisują stany, przestrzenie, przedmioty, rzeczy.

Oto skończył pranie swojej bielizny i koszul. Leżą poskręcane konwulsyjnie w szarej emaliowanej misce.

Otwiera wszystkie osiem ościeży okna. Jedno podwójne u dołu z lewej strony. Dolne podwójne z prawej strony. Między otwarte ościeża a framugę wkłada przygotowane kołki drewniane, aby zablokować otwarte okno przed zamknięciem wskutek przewiewu. Następnie otwiera dwa nieco mniejsze podwójne ościeża górne i również blokuje przed zamknięciem kołkami. Prostokąt otwartego okna dzieli wewnątrz framuga krzyżem na dwa górne kwadraty i dolne dwa prostokąty.

– Od świata.

Mówi to wyraźnie akcentując ostatnią literę: ‘a’.

Na ścianie, naprzeciw okna, tkwi metalowy hak. Uwiązuje doń koniec linki.

– Do światu.

Mruczy pod nosem z naciskiem wymawiając, nieco dłużej przeciągając ostanią głoskę: ‘u’. Rozwija linkę w kierunku okna, naciąga mocno i uwiązuje drugi jej koniec do owego skrzyżowania framugi. Otrzepuje ręce z osypujących się łusek białej farby. Farba złuszcza się z drewna rozeschniętej framugi przy najmniejszym dotknięciu. Z umywalki sięga wilgotną szmatkę i kładzie ją na lince tuż przy węźle na krzyżu framugi.

– Jest prawie cały alfabet.

Mówi przeciągając po splotach linki szmatkę przez całą jej rozpiętą długość w kierunku węzła na haku tkwiącym w ścianie.

– a, ą, b, c, ć, d, e, ę, f, g, h, i, j, k, l, ł, m, n, o, ó, p, q, r, s, ś, t, u.

Przekłada szmatkę na drugą stronę i ponownie przeciera nią rozpiętą linkę.

– 29 liter.

Sprawdza ręką naciąg linki. Miskę z wypranymi rzeczami ustawia pod linką. Obok stawia tekturowe pudełko z drewnianymi klamerkami. Pochyla się, sięga poskręcany, mokry wałek jasnej tkaniny. Rozplątuje, rozwija. Ujmuje za brzeg, strzepuje. Szum i plaśnięcia. Krople wody z szelestem padają na podłogę. Wiesza koszulę. Mocuje ją dwiema klamerkami. Rozwiesza szereg następnych rzeczy. Upina oto ażurowy podkoszulek, klamerką za jedno ramiączko. Źle upięta do sznura klamerka puszcza. Podkoszulek osuwa się z linki i obciążony klamerką, niczym spadochron z lotnikiem, opada na podłogę. Stuk klamerki i cichy szelest podkoszulka spadającego na podłogę.

– Siateczka pilota: podszewka uboga.

Podnosi podkoszulek, strzepuje go i wiesza na lince.

I tu pojawia się gwiazdka: *, która znamionuje przeskok czasowy fabułonarracji, czyli zmianę czasoprzestrzeni, jej upływ, przesunięcie. Tak jak w gwiezdnym kosmosie, w małym punkcie gwiazdki różnicuje się bieg linearny. Zmienia swój kontekst, otoczenie.

Gwiazdka oznacza zatem, ze akcja przeniosła się na tereny agrarne.

– Notatka z kurnika.

Mówi siedząc w drewnianej, licho skleconej, szopce. Siedzi pochylony, skulony na drewnianej grzędzie. Obok ptactwo hodowlane: kury, kilka kaczek. Ptactwo patrzy nań z obawą przeradzającą się w narastającą determinację irytacji. Wszystko upstrzone wokół jest na białoszaro, beżowo nieco miejscami, ptasimi odchodami. Tu i ówdzie rozwłóczone kłębki siana oraz źdźbła słomy, pióra i pierze.

– Gdy siedzę z długą rudą brodą i …

Głos uroczysty, uniesione oratorsko ramię w kierunku grzędy.

– … Cudze jajca piję tylko w monotematycznym…

Zaniepokojone ptactwo gdacze głośniej i nerwowo.

– … Spektaklu poezji k–oo…

Ptactwo trzepocząc skrzydłami w szumie i gdakaniu, narastającym popłochu kuli się całą ciasną gromadą, czeredą w kącie kurnika.

– …Czyszczę gardło na swoją pieśń.

Przerywa przemowę. Ptactwo po chwili nieco uspokojone gramoli się na grzędy.

– : Od światA do światU jest prawie cały alfabet.

Odzywa się ponownie uroczystym, tym samym tonem. I znów poruszenie wśród ptactwa.

– 29 liter.

Dodaje dobitnie.

– Na których będę grał jak na klawiszach.

Ptactwo oswojone już z jego głosem prawie nie reaguje, siedzi nieporuszone.

– Symbole znaczeń.

Ptaki obojętne.

– Podczas gdy oni mówiąc świat…

Znaczący gest wobec wszystkiego i wszystkich.

– Nie grają na żadnym.

Chwila zupełnej ciszy.

– Grają pustym tonem.

I ze snu znów w sen. Tak, tu właśnie w kurniku na drobnych wiechciach siana i słomy. Zanurza się. Płynie. W nim. Tak. Ciągle. Nieodmiennie.

Wszystko jest więc ciągłym, nieodmiennym snem. Koszmarną fantasmagorią. O powracających tragediach. O powtarzających się dramatach. O porażkach dzielonych pauzami letargu. A letarg unieruchamia się lekko tętniącym włókienkiem w galarecie meduzy. Pauza kończy się, galareta rozpada się i wlewa się słony aż gorzki ocean, piekący doznaniami. Śni ból. I jest śniony przez ból. I wreszcie z tym, w tym piekącym bólu, kaleki, poraniony, roztrzęsiony przeistacza się w bezwyraziste ciało małża. I szybko, jak najprędzej otacza się dwoma puklerzami muszli. Szczelnie domyka je, zwiera wobec wszystkiego i wszystkich. Pozostaje sam z sobą. To dobrze. Znacznie lepiej jak przedtem. Trwa jednak z przykrym, powtarzającym się bólem tego co przedtem. Pamięć. Jednak teraz jest lepiej. Ból jest dojmujący, lecz nie tak okrutny. To jest jak letarg, lecz trwalszy, nie rozrywany eksplozjami goryczy, niepowodzeń, porażek. Najlepiej tak trwać w miękkim, bezosobowym. Bezpieczniej. Niech tak już pozostanie. Reszta, to wszystko wokół niechaj sobie istnieje samo dla siebie, poza muszlą. Oddzielone białym wapiennym, grubym, porowatym murem. I niech będzie najzupełniej nieważne dla wnętrza muszli. Strategia małża, ślimaka jest ciężką, najcięższą taktyką. Trzeba jej jednak sprostać.

Oto kolejna gwiazdka: *. Przenosi w inne czasomiejsce. Okoliczności są zimowe: pokryte śniegiem pole. Powietrze stężałe od mrozu, nieruchome. Wiatr nieobecny.

Gdzieniegdzie ciemne kreski w białym bezkresie. To ciemne, brunatne źdźbła traw.

On idzie przez ten śnieg.

– Bolesny spacer.

Słowa jego padają w aksamitnie miękką ciszę.

– Ślad każdej stopy odrębną raną.

Wgłębienia znaczą się ciemniejszą linią.

– Pokrywa skórę śniegu znacząc bólem.

Stąpa kilka kroków.

– Skrzypiącym w przełyku słuchu.

Dźwięki rozchodzą się jak w tekturowym pudełku.

– Słuchaj, wiatr wszystko pozrasta.

Zwraca się do brunatnego kłącza nad powierzchnią śniegu.

– Mówię, jeśli będzie, odpowiadasz.

Pochyla się nad zardzewiałym badylem. I faktycznie sprawia to wrażenie jakby między nimi toczyła się rozmowa. Tym bardziej, że kłącze u góry zwieńczone jest uschniętą kulą torebek nasiennych, a dwie rachityczne gałązki rozpościerają się jak ramiona – tak iż przypomina to małego ludzika.

Dalszy marsz przez ośnieżone pole staje się niemożliwy. Przy każdym kroku rozlega się szmer i trzask. Przypomina odgłos rozgniatanych pancerzyków owadzich, miażdżonych chrząstek. Choć najprawdopodobniej są to jedynie sztywne, zmarznięte kłącza, łodyżki i źdźbła roślin przykrytych śniegiem. Jednak każde stąpnięcie jest mimo to przykre i nieprzyjemne. Zawraca więc stąpając dokładniej po swych śladach, by już niczego więcej nie naruszyć, nie zmiażdżyć pod skórą śniegu.

Oto pojawiają się tym razem, w tym miejscu, trzy poziome kreseczki przypominające myślniki: – – –. One, podobnie jak poprzednio pojawiające się gwiazdki, oddzielają jedną sekwencję czasoprzestrzenną tekstu od całostki tekstowej upośredniczonej w innej czasoprzestrzeni. Oznaczają więc pewną interpolację.

A w tej oto interpolacji on leży na wznak pośród gwiaździstej letniej nocy i wpatruje się w niebo. Otoczenie, rekwizyty są nieważne, gdyż nie spełniają tu żadnej nazbyt istotnej funkcji. Zarówno w sensie potocznym, jak i dosłownym – np. w rozumieniu algebraicznym lub nawet metamatematycznym:

Tak leżąc szeptem wypowiada się.

– Gdy – – i tak.

Mówi wolno, zawieszając głos, starannie oddzielając pauzami poszczególne słowa, wymawia je nader wyraziście.

– Grdyka globu w krtani.

Noc jest bezwietrzna i powietrze stoi nieruchomo.

– Gdy wysławiam ten obraz.

On również nieporuszony jak otaczające go powietrze.

– I stopy moje bez oparcia.

Matematyczne wyjaśnienie funkcyjne tego stanu niewątpliwie jest możliwe.

– Kołyszą się w ciemnym aksamicie.

Wygwieżdżone niebo faktycznie jest pluszem ciemnogranatowym.

– Wszechświata pokrytym rosą gwiazd.

Ciepłe wokół powietrze stygnie przy ziemi wytrącając z siebie wilgoć perlącymi się kropelkami wody.

– Tak zawieszony gdy język.

Ciemna otchłań firmamentu ogarnia zda się i wchłania.

– Odebrał mi wszystko.

Ton rezygnacji przebija z szeptu, iż nawet niewyrażalne trzeba nazywać.

– Więc przez niego jestem zawieszony?

Moc pytania jest wystarczającą siłą by wytworzyć znaczne pole siłowe znaczeń i ich skojarzeń, spirali odniesień. I gwałtownie oto rozpędza, przyspiesza bieg zdarzeń. Migają coraz to szybciej. Śniegi topnieją. Tak nagle, iż nie ma potrzeby już, by stawiać kolejną gwiazdkę, znaczącą przeskok czasoprzestrzenny.

I oto. Mijają wiosna oraz lato. Nadchodzi jesienna szaruga, słota. Długie, ulewne deszcze.

Oto wraca do swojego pokoju na poddaszu. Zdejmuje przemoczony prochowiec z popeliny i wiesza go na dużym, ciesielskim gwoździu wbitym w drewnianą framugę drzwi wejściowych.

Kontestacja w czasie ulewy.

Mruczy zzuwając buty.

– Grałem z deszczem w zawody.

Mówi tonem wyjaśnienia zwracając się jakby w stronę starego, zniszczonego krzesła.

– Mokrą głową.

Podłoga skrzypnęła.

– Koncert na całe miasto.

Sięgnął ręcznik.

– Pisałem wraz z nim te.

Wyciera głowę.

– Kałuże i strugi symboli.

Z prochowca kapie woda.

– Jednak bez znaczenia.

Za oknem zapada zmrok.

– Mokrych parasoli i ochlapanych nogawek.

Zapala światło.

– Nieczułych przechodniów.

Odwiesza frotowy ręcznik obok umywalki. Siada na krześle. Z małego okrągłego stolika sięga gazetę.

Emigrant wyobraźni.

Rozkłada ją z charakterystycznym szelestem.

– Hymn realny.

Przegląda tytuły notat i artykułów na pierwszej stronie.

– Ocalonym zostanie ten kto.

Ogląda drugą stronę.

– Czyta i słucha wiadomości.

Składa gazetę. Odkłada ją na stolik. Wstaje z krzesła. Podchodzi do szafki. W której trzyma jedzenie. Otwiera ją. Wyjmuje chleb. Odrywa kawałek. Kładzie go do ust. Wolno przeżuwa.

– Jeszcze jeden wymiar poezji.

Mówi niewyraźnie z pełnymi ustami. Kącikami spływa mu ślina.

– Jeszcze jeden ocalony przez gazetę.

Odkłada chleb do szafki.

– Człowiek żywi się słowami i operuje.

Ponownie siada na krześle.

– Nimi świat rozcinając wszystkie problemy.

Patrzy w okno.

– Zupa chlebowa.

Przełyka głośno lub czka.

– Jest wtedy gdy kęs chleba rozpuszcza ślina.

Wstaje z krzesła.

– Dźwiganie.

Pochyla się nad gazetą.

– Tłusty a niemy zapis.

Wyprostowuje się.

– Na odejście.

Podchodzi do okna.

– Klatka. Na kompleksy.

Stoi tam chwilę. Zasłania kotarą okno. Odwraca się, idzie w kierunku krzesła. Rozbiera się. Części ubrania przewiesza przez poręcz krzesła. Z tapczanu sięga pled. Owija się nim. Gasi światło. Kładzie się wśród ciemności, po omacku, na tapczanie.

Zasypia.

Sen jest nieprzenikniony. Biegnie pod powiekami śpiącego. Tylko ruch gałek ocznych zdradza – jak odgłos kroków niewidocznego biegacza – jego bieg. Lub raptowniejszy oddech. Albo pomrukiwania. Czasem dobywa się z lekko rozwartych ust śpiącego głos: fragment lub strzęp mowy. Nieartykułowany, nieukształtowany. Także poruszenia ciała: jego obroty z boku na bok.

Sen ten trwa kilka godzin. Kończy się o brzasku. Świt wywołuje przebudzenie. Może też odwrotnie. Przebudzenie powoduje świt? To byłoby interesujące.

Powieki śpiącego oto się rozwierają. Dłonie zamykają się i przecierają oczy. Wzrok początkowo rozkojarzony, nieskoordynowany ustala się względem otoczenia. Nieco chropawy, schrypnięty pojawia się głos. Komentuje.

– Głos poranny ze świtem.

Przeciąga się.

– Na szyi piejącego koguta.

Z korytarza rozlega się dźwięk uderzonej metalowej bańki, najprawdopodobniej na mleko. W każdym razie dźwięk wywołany uderzeniem w metalowe naczynie. Tak, to słychać, więc momentalnie pojawia się obraz, skojarzenie.

– Mój sterylny, mechaniczny świat.

Bowiem konotuje wzrokiem, skromny, ubogi pokój najprościej, najniezbędniej wyposażony. Gdzie tak niewiele sprzętów, rzeczy, a każda z nich pełni uniwersalnie szereg funkcji zgodnie ze swoim przeznaczeniem i poza, ponad swoim przeznaczeniem.

– A po ścianie pokoju pełza głos.

Mówi kierując wzrok na ścianę.

– Szczeliną światła skierowaną nieszczelną kotarą.

Jasne pasemko.

– Który werbuje, wertuje.

Oczywiście głos. Który zawiera mowę. Lub mowa, która zawiera głos.

– Osobny sen, odrębny.

Okna są nieszczelne. Powiew powietrza przez szpary porusza kotarą. Pasemko światła na ścianie drga, pełga przyjmując najróżniejsze, nieprzewidywalne kształty.

– W przerębli, tafli, rozbitego jeziora.

Z pewnością wydziela się sen – gdy przerwany – to przypomina przebitą powierzchnię wody. Oczywiście oddziela się jawa – gdy przeistacza się w marzenie lub sen staje się czymś płynnym, ciekłym. Naturalnie daje się zauważyć elastyczna, że aż płynna linia zwana inaczej granicą tafli snu i powierzchni realności. Tylko – ciekawe – co jest bardziej wilgotne, czasem aż ciekłe, ten sen czy owa realność? Przecież oczy śniące są otulone w wewnętrzną wilgoć powiek. A jednak oczy śledzące spod rozwartych powiek twardą realność stale są także nawilżane. Czyli nic nadzwyczajnego, szczególnego nie wynika z tych rozważań, porównań.

Pod krzesłem stoją buty. (Na krześle przewieszone części garderoby.)

Więc wstaje. Podchodzi do umywalki. Odkręca kran. Z kurka płynie woda. Zimna. Pochyla się nad umywalką, odrzucając okrywający go pled. Obmywa twarz. Ręcznik. Sięga. Wyciera. Się.

Podchodzi do krzesła. Ubiera się. Siada na krześle.

I. Jakież to nudne.

Prozaiczne. Banalne.

Codzienne. Więc. Oczywiste. Ale. Jednak. Trzeba.

Co trzeba? Czemu należy? Dlaczego?

Dlatego żeby znowu nie było tego skrótowca. Tej już kolejnej. Nie mniej nudnej gwiazdki. Tego skrótu. Owego uproszczenia narracyjnego. Przeskoku fabuły. Jakby.

Jeśli ta cała sytuacja dzieje się mniej więcej współcześnie. Przebiega w epoce, dajmy na to, ostatnich stu lat, to sięga po papierosa. Zapala, zachłannie, łapczywie, głęboko się zaciąga. Chrapliwe wciągnięcie dymu. I wiele innych drobiazgów tak znamiennych. Zajmuje, mniej więcej 50 stron rzetelnej prozy. Opisu czynności. Drobnych. Fizjologicznych odgłosów. Odruchów. Gestów stanowczych a jednocześnie zasadniczych dla trwania egzystencji. Bytowych w tych wszystkich uwarunkowaniach. Są nużące. A jednak niezbędne. Skrótowo to wygląda niezbyt zajmująco. Tak byle jak. Są. Jednak są. Zapis się przeskakuje. Pomija. I dlatego. Raptownie miast owych 50. stron robi się z tego zaledwie parę linijek. Aby przy tym nie usnąć.

Ach, wyobraźmy sobie te ogrodniczki, które ma na sobie zapisujący.

Aczkolwiek to naprawdę bez znaczenia. (Zwyczajny bełkot.) Gdzież ten niegdysiejszy rozmach. Rozziew i szeroki kontekst upośredniczenia w rekwizytach. Tych i innych.

Oczywiście. Jeśli to jest epoka fal elektromagnetycznych to może grać radio. Poranna, lekka, muzyka rozrywkowa. Sine dale, próżne żale. Jakież to zagmatwane. Jak jednak jakieś tam.

Och, skreśl to. Zredukuj. Pcha się oto samoczynność refleksji. I co dalej? Właśnie co? Ano stygnie cała wilgotność.

Pod krzesłem, na którym siedzi, stoją buty. Schyla się i stawia je przed sobą. Są zniszczone. Napęczniałe po wczorajszym deszczu. Nakłada oba.

– Starają się przekonać żywą stopę.

Czuje chłód wilgoci.

– O swej przydatności.

Napęczniałe, miękkie i mokre.

– Tak jakby chciały na dłużej.

Przylegają mokrą, ciężką gąbczastością do stóp.

– Utrzymać ich życie a swoją duszę.

Otulają mokrym chłodem nogi.

– Której źle, którą uwiera zdarty obcas.

Ogląda zdarte zelówki i zdeptane obcasy.

– I która chciałaby do złudnego, krótkotrwałego nieba.

Ściąga sznurowadła.

– Nowych butów z nowymi sznurowadłami.

Jedna sznurówka zrywa się.

– Krwiobieg sznurowadeł.

Wiąże w supeł zerwaną sznurówkę.

– Wiązania krwionośne sznurowadeł.

Zawiązuje oba sznurowadła. Wstaje. Postępuje parę kroków. Podeszwy obu butów odchylają się na czubkach.

– Buty się szczerze, szeroko uśmiechają.

Przygląda się czubkom.

– Bezzębnie odchyloną podeszwą.

Porusza palcami nóg.

– A palcom duszy chłodno i mokro.

Podchodzi do drzwi. Zakłada wilgotny jeszcze prochowiec. Wychodzi. Zamyka drzwi kluczem. Schodzi po schodach. Wychodzi. Na ulicę. I niknie w mieście.

Wraca wieczorem o zmroku. Wchodzi skrzypiącymi schodami na ostatnie piętro, gdzie na poddaszu znajduje się jego jednopokojowe mieszkanie.

Wyjmuje z kieszeni prochowca klucz i wkłada do zamka.

– Dla momentu przebicia przez superstatek.

Przekręca klucz w zamku.

– Międzygwiezdny granicy naszego kosmosu.

Otwiera drzwi. Zapala światło. Zdejmuje prochowiec. Wiesza go. Rozgląda się po pokoju.

– Ptaki moich snów lęgną.

Podchodzi do umywalki.

– Się z punktów granicznych strefy.

Odkręca kran i napełnia wodą miskę. Stawia ją na taborecie.

– Ciąg dalszy nastąpi.

Rozbiera się do połowy, układając części ubrania na krześle. Biodra obwiązuje ręcznikiem. Pochyla się nad miską z wodą.

Kropka postawiona na końcu zdania jest znakiem interpunkcyjnym. Ma postać czarnego punktu. Choć w zasadzie pojęcie punktu wyklucza jego formę, postać, jakąkolwiek. To jest:

– Późny sen.

Więc jednak raczej kropka. Przy jej wyobrażeniu należy pozostać. Zresztą ją tu widać. Zawierać może całe wszechświaty. Tego w niej nie widać. Dlatego kropka może tym być, czym jest. Niby końcem, zakończeniem. Lecz może zarówno prologiem, początkiem tego, co za nią. To staje się, to jest:

– Zakazany sen.

A litery? Litery są też rodzajem wyobrażenia, jego usymbolizowaniem. Tak. Symbolizowanie jest rodzajem zapisu. Więc litery. To takie wiórki, schizofrenicznie pogięte, poskręcane, powyginane makaroniki. Tak, to już sen. A to jest:

– Jedyny przyjaciel, sojusznik.

Schizofrenia. Paranoja. Niekoniecznie jednak są poskręcanymi makaronikami. Wiórkami. Może to rodzaj takiej migreny, która cierpi reumatyzm. Tak, to jest teraz:

– Suplement do snu.

Z kranu spływa struga wody. Trochę jest srebrzysta i szeleści, szumi. Jednostajnie. Jest to wtedy:

– Sen bez powiek.

(Wszelkie kolory, fantasmagorie. Baśnie barwnych obrazów przynoszą opuszczone powieki. Z chwilą ich opadnięcia jawią się wielokształtne aż nierzeczywiste formy.)

I wszystko tu w Nim jest jedynie strugą wody spływającą z kranu. I wszystko wokół Niego, poza Nim, obok, ponad, pod, z boku, z ukosa jest szumem spływającej wody z kranu.

Aby tego dowieść wystarczy przecież dotknąć owej strugi.

Oto wkłada pod strumień palec wskazujący. Bieg strugi zostaje nieco rozproszony, lecz tak w istocie nic nie ulega zmianie. Struga wody nadal pozostaje strugą wody. To jest:

– Źrenica snu (rzeczywistości).

Następuje kilka zdarzeń i wypowiedzi. Niezmiennie jednak trudnych do precyzyjnego określenia. Poniekąd wymykają się. Są nieregularne, nieuporządkowane. Pozostaje jedynie coś oderwanego, wyjętego z kontekstu. Chyba sen i gazeta. Może wrażenie, może strzęp wypowiedzi.

Palec jednak nadal tkwi w strumieniu wody. I teraz oto:

– Dżdżownica snu pod powieką gazety: palce.

Noc mija. Naturalnie po umyciu ciała. Zakręceniu wody płynącej z kranu. Po ułożeniu ciała na tapczanie. No i w ogóle tych wszystkich dość oczywistych czynnościach przed zaśnięciem.

Koniec nocy. Ranek z tymi wszystkimi odgłosami, wobec których następuje przebudzenie. I jest to:

– Suplement do wiadomości porannych.

Bezradność? Półprzytomność…?

Coś w tym rodzaju: tego pierwszego spojrzenia ze snu w rzeczywistość albo odwrotnie. Bowiem:

– Sen – ekran projekcyjny.

A więc jeszcze głos. Wypowiadający. Słowa. Rodzaj zdania. I oto:

– Usta powiek – oczy.

Przemówiły. Refleksyjnie. Nieco sentencjonalnie. Tak. To jest:

– Sen filcowego pokoju.

Wytłumionego, oderwanego. Zapewne jak strumień wody z kranu, który jednak łączy się z systemem rur, wodociągu i zbiorników wodnych. Z całą siecią żył wodnych, naczyń włosowatych, systemem obiegu wody w przyrodzie. Parowaniem i deszczami. Zlodowaceniami i tajaniem, topnieniem. Z mgłami i ich osiadaniem, skraplaniem. Z drobinami rosy. Z pijącymi ze stawu lub jezior, z potoków lub rzek zwierzętami i fizjologią wydalania. Moczem. Ze ściekami. Och. A w tym wszystkim palec. Wskazujący. Wetknięty w to całe wszystko.

Niewątpliwie sporo jest wilgoci. Nic nowego. Nic istotnego.

Teraz tak. Dyspozycja przebudzonego organizmu na tapczanie, wydolność spoczywającego na wznak ciała (przykrytego kraciastym kocem).

Jest jeszcze bliżej nie określona. Nie rozpoznana. Resztki snu ciągle jeszcze się ulatniają, jak para wodna z wilgotnego papieru. Opuszczają zakamarki jak dobywające się z naczyń włosowatych drobiny wody.

Od strony podwórza dobiegają głosy dzieci i odgłosy ich zabaw. Pną się z całą wyrazistością po ścianie domu na ostatnie piętro. Wślizgują się do pokoju na poddaszu. Natarczywie. Odgłos odbijanej piłki. Dudniący. Piskliwe krzyki.

Podwórko jest czworokątem wyznaczonym przez ściany budynków.

Nie opodal znajduje się rzeźnia miejska. Kompleks starych budynków z czerwonej cegły. Wiatr wiejący od ich strony przynosi przykrą, specyficzną woń. Oraz kwik zwiezionych właśnie zwierząt.

Różnorodne odgłosy ulicy. Odgłosy kroków przechodniów. Turkot pojazdów. Strzępy okrzyków. Włókna rozmów.

Najszczelniejsze framugi okienne nie są w stanie tego wszystkiego wyciszyć.

Mobilizuje to całe ciało, mimo wszystko, do. Lecz jaka jest dyspozycja organizmu i ciała?

Dobiegają odgłosy z klatki schodowej.

Więc tak. Jest dobra. Zatem unosi się z tapczanu. Obmywa twarz. Wyciera. Ubiera się. Wychodzi. Zamyka drzwi na klucz. (Bez porannej herbaty, śniadania.) Zatrzymuje się na półpiętrze. Otwiera niewielkie drzwi. Wchodzi do małego pomieszczenia, w którym znajduje się poczerniała muszla klozetowa.

Fizjologia wydalania. Powietrze. Właściwie to go nie ma. Jedynie paskudna gnilna woń. I całe wszechświaty zdają się przesuwać. Trawione. Trawiące. Samotrawiące. Rozmyślania. Kontemplacje. Wypierają woń. No i szereg cały zdarzeń, myśli wysnuwających się. Specyficznych dla fizjologii tego rodzaju.

Zielone liście zapisują jesień rdzą. Czyli zieleń topnieje. Jak wosk i znika. Wosk nie ma nic wspólnego z rdzą. Tylko żelazo rdzewieje na brązowo. Liście niewiele mają wspólnego z płytkami żelaza. A jednak ich tkanki zawierają coś szczególnego.

Stęknięcie.

(Zapewne wysunął się zardzewiały zawijas ekskrementu.)

Wszystko ma tendencję rdzewienia, szarzenia, czernienia. Aż dziwne, że w przyrodzie pojawia się biel.

Małe okienko, lufcik. Zupełnie wysoko. Kwadratowe. Jest uchylone. Framuga pomalowana na zielono farbą olejną.

Koniec fizjologii wydalania. Opuszcza pomieszczenie prymitywnego klozetu. Schodzi po schodach. Wychodzi na ulicę.

Kiedy indziej budzi go hałaśliwa zabawa dzieci na podwórku. I kwik zwierząt odstawianych do pobliskiej rzeźni.

Gdy jest cieplej powietrze przesycone jest przykrym fetorem rozkładającego się mięsa.

– Rzeźnia miejskich zabaw oznacza przestronną halę.

Taka niewidzialna mgiełka ciężkiego, męczącego zapachu. Ponurego upadku.

– W miejskiej rzeźni, w której czasem odbywają się.

Upadku powietrza wobec zieleni roślin na pobliskim skwerze.

– Zabawy.

Trwa zmaganie zieleni z rozkładem.

– Pomieszczenie, jego charakter udziela się wówczas.

I zawartość powietrza kłamie żywotności roślin.

– Charakterowi zabawy, uniformizując naturę.

Zresztą nieważne. Najbardziej dręczący jest odgłos odbijanej piłki.

– Uczestników w jeden wymiar.

Klap, klap – pac, pac.

– Dlatego sformułowanie: rzeźnia miejskich.

Klask, klask – odbija się o ściany.

– Zabaw jest bardzo odpowiednia.

Orientuje się, że głośno monologizuje jednocześnie rozmyślając nieco obok, na inny temat, a raczej rejestrując odgłosy z podwórka. W jakimś momencie przeplatające się z jego głosem. Zlewając się w pokrętny bluszcz, splatając w powój. Właściwie to trudno pojąć. Po prostu jedno nasyca się drugim.

To niekoniecznie jest szczególnym odkryciem.

Okienko w klozecie. Z jego framugi złuszcza się płatami farba. Ukazując fragmenty poprzedniego malowania. Również w kolorze zielonym, lecz w innym odcieniu. Kształty owych złuszczeń: najróżniejsze – cała fantasmagoria. Śledzenie ich, dociekanie, odczytywanie tych figur wcale nie musi być nudne. Czasem w jakimś kształcie można odkryć coś frapującego. Nosi się to potem w głowie. Jak w kieszeni odłamek kolorowego szkła, przez który patrzy się na świat.

Albo zapamiętywanie kształtów kamieni i ich powierzchni. Struktury powierzchniowej. Czasem porowatej, czasem niemal idealnie gładkiej. I zastanowienia: co tak ją wypolerowało?

– Wariacje na jednym słowie.

Dopasowywanie sformułowania do rzeczy, do zdarzeń. Odrapywanie słów z farby olejnej. Próby ich przemalowania. Rozciąganie sylab. Połykanie głosek. Intonacyjnie. Artykulacyjnie. Wymienianie ‘r’ na ‘l’. Zamienianie ‘l’ na ‘h’ lub ‘ch’. Rugowanie samogłosek. Przekształcanie końcówek. Łamanie rdzeni. Program dostosowawczy.

Drgające pręciki światła, na przeciwległej do okna ścianie, uspokajają się. Przestają się poruszać i wibrować. Wiatr uspokaja się i przestaje poruszać firanką w oknie. Pręciki światła nieruchomieją.

– To jest tak.

Domyka okno i niedawne ruchliwe pręciki stają się spokojnymi smugami. Prostokątami, trapezami, trójkątami, kwadratami, wieloramiennymi nieregularnymi figurami światła.

– Atomy symboli.

Podobnie jak figury po płatach odpadającej farby olejnej na framudze okiennej.

– Komponują się w strukturę znaczeń.

No, może figury na framudze są bardziej ostro, kanciasto zarysowane.

– Kryształek aluzyjny znaczenia.

Na ścianie natomiast światło wyznacza smugi i obłe plamy.

– Materię znaczącą.

To tylko kształty. A kształty brzmienia sylab, liter, zgłosek? Elementy. Elementarne składanie, zbieranie drobin. Ich zszywanie, gromadzenie, łączenie, całościowanie.

Świat rozsypany, rozłożony na luźne pyłki. Rozproszone. Więc wyludnione.

Rysujące, jeśli wirują w przestrzeni światła, jego promienia.

A jednak, czy ruchome, czy nieruchome?

To niewątpliwe, że jest takie widzenie. Samotne, osobnicze widzenie. Indywidualne postrzeżenie. Nagle. Wszystko strzępiaste, porwane, fragmentaryczne. Puste. Wypróżnione.

Nierzeczywiste. Bezludne. Rozproszone. Nieskoordynowane. Nie powiązane.

Bezmyślne. Nieprzydatne.

Trudne. Nieogarnione. Bezradne. Bez sensu. Bez początku, bez końca. Moloch. Zagmatwany. Zwalisty. Zawikłany. Nieprzenikniony. Odmęt. Miazmat. Mętny, nie uregulowany. Nieprzejrzysty.

Och.

al ko boe ti uc sy wl koa hic hiu mio my bz

Nie uładzone takie. Wszystko pozorne. Rozsypuje się. Więc składanie, łączenie na własny użytek. Wedle własnych możliwości. Karkołomne. Smakowanie, próbowanie. Dźwiganie kamyków. Ich dotykanie. Ssanie.

Łykanie płatków śniegu. Zlizywanie kropel deszczu.

– Jeszcze raz buty.

Wysuszone po ulewie. Sztywne. Stwardniałe. Szorstkie. Zniekształcone.

– Starają się przekonać stopę.

Mimo że odkształcone i usztywnione.

– O swej przydatności.

Przecież trochę pasują, nie utraciły do końca kształtu.

– Utrzymać jej życie, a swoje serce i duszę.

Uwierają, ugniatają chcąc nagiąć, odkształcić stopę.

– Której jednak źle: przeszkadza zdarty obcas.

Boleśnie obciera rozeschnięta cholewka.

– Uwierają węzły pozrywanego krwiobiegu sznurowadeł.

Ból trudny do zniesienia. Stopy.

– Która tęskni do złudnego, krótkotrwałego nieba.

Palce stopy ściśnięte i powykręcane.

– Nowych butów z nowymi sznurowadłami.

Zdejmowanie zniekształconych butów. Obtarta skóra. Wreszcie stopa wyswobodzona. Buty odstawione.

– Buty się szczerze, szeroko uśmiechają.

Stoją pod ścianą.

– Bezzębnie odchyloną podeszwą.

Gołe stopy spoczywają na wilgotnej posadzce.

– A palcom duszy chłodno i mokro.

Na parapecie przysiadł wróbel. Zziębnięty, osowiały. Nastroszył beżowe piórka. Wtulił główkę w skrzydełka. Skulony. Szaro-bura kulka. Puszysta. Przysiadł na łapkach skrywając je w szarym puchu. Oczy przymknięte. Dziobek opuszczony.

– W imię znaczenia lub znaczące.

Deska w podłodze. Poszarzałe drewno. Linie włókien. Przypominają gotowane mięso. Tak. Tkanka drzew ma wiele wspólnego z tkanką zwierząt.

– Symbole znaczeń. Wybór zagadnień.

Jednak wszystko się z sobą kojarzy. Łączy. Podobieństwa. Analogie. Drewno nie jest przecież mięsem. Obumarłe łodygi roślin nie są zasuszonymi ciałami polnych gryzoni. Zeschnięte szypułki liści nie mogą stać się zasuszonymi nóżkami wróbla. Stare pióra ptaków mają coś ze starych liści. Tych wąskich z wierzby płaczącej.

– Próba ocalenia.

Wcale nie tkwi w krzesaniu porównań. Z odkręconego kranu płynie woda. W napełnionej szklance rozpuszcza się kryształek nadmanganianu potasu. Fioletowe smugi rozsnuwa łagodnie, jak wieczór mgłę nad łąką. Jak dym. Osiadają tuż nad ziemią. Kryształek nadal dymi. Miękko uginającymi się liniami. Pod strumień wprowadza palec. Struga załamuje się, rozbryzguje na boki. Ulega rozdwojeniu. Płynący tok spostrzeżeń ich kojarzeń znów rozcina głośno wypowiedziane zdanie:

– Próba istnienia.

Palec cofnięty. Strumień wody jednoczy się znów w jednostajny szmer. Ponownie palec w strumieniu. Jednak woda spływa jak uprzednio. W innym kształcie, lecz niezmiennie. Gdyby to mogło stać się tekstem.

– Zbitki słowne.

To byłoby zapisanie tego wszystkiego w tekst.

– Strukturalista na pegazie.

Oto kim byłby ów ktoś, kto zapisałby to wszystko w tekst. Czy jednak mógłby zanotować inaczej niźli w tekst? W spływającą po szybie okiennej kroplę?

– Oko dnia płacze.

Wilgotna pogoda, przez cały dzień pada deszcz. I znów pytanie: kto mówi? – pochyły druk zwany kursywą lub italic, czy druk prosto stojących liter? Przy wietrze deszcz pada ukośnie. Gdy wiatr ustaje krople spadają prosto, pionowo. Mija znów pochmurny, deszczowy dzień.

– Krople światła spadają na membranę nocy.

Zmierzch: słychać jedynie szum deszczu, krople stają się niewidoczne.

Otoczenie wilgotne. Rozmiękczone. Miękkie. Rozciągliwe. O rozmazanych formach. Senne. Jak rozmoczona glina. Niezbyt wyraziste. Jak muł.

Być może takie konstatacje w formie napisów widnieją na ścianach klozetu.

To byłoby niezmiernie dziwne. Zazwyczaj w takich miejscach figurują zapisy ostrzejsze. Bardziej wyraziste.

Lecz miejsca tego rodzaju zawierają najdziwniejsze napisy. Lapidarne. Tam niemal wszystko jest możliwe w sferze liter, słów. Oczywiście jeszcze prymitywne rysunki. A żadne archiwum ani biblioteka ich chyba nie gromadzi. Jedynie cierpliwe ściany.

Czy klozety starożytności też pozwalały na utrwalanie, zapisywanie, rysowanie?

Tak. To szczególne miejsca. Albo ściany zaułków, bram. E, chyba to nie to samo. Podobno, owszem. A jednak to nie to.

Słoneczny poranek, dla odmiany. Cała masa światła, chmara promieni słonecznych zalewa pokój. Nagrzewa wilgotne deski podłogi. Schnąc skrzypią i trzaskają od czasu do czasu.

Nie sądzę żeby coś z tego wynikało. Mogło wynikać. W gruncie rzeczy nie mam przecież nic do zrobienia. Bowiem jeśli nic nie zrobię – cóż może się istotnego stać? Jeśli zrobię natomiast – to jakiż sens z tego wyniknie? Najlepiej niczego nie dotykać. Przemykać ostrożnie, niezauważenie. Nigdzie nie być trwale. Nie przebywać dłużej. Z nikim nie być. Nic ponad konieczność. A i tego unikać. Być samemu sobie. Dla siebie. Nigdy bowiem nikt i nic nie będzie bliższe, trwalsze, własne, ponad własną samotność. Nie ma po co ulegać iluzji. Ona jest zawsze. Ona jest dana. I trzeba ją chronić, jak coś naprawdę własnego, cennego. Z nikim jej nie dzielić. Wobec nikogo jej nie otwierać. Nie otwierać siebie wobec nikogo. Najlepiej nic nie chcieć od innych. Nie skazywać się na kogokolwiek. Unikać czyjejkolwiek obecności. Uczynić jedno – swoje istnienie dla siebie. Nikogo nim nie obciążać. Być konsekwentnie samotnym. Samotność jest bowiem najwyższym i jedynym, najpewniejszym dobrem. Życie samotne jest jedyną pełnią istnienia, wyłączną możliwością korzystania z siebie dla siebie. Uczciwym, rzetelnym wykorzystaniem w pełni siebie. Tylko nic nie chcąc od innych można mieć wszystko, co najcenniejsze.