Lwów jako cel fajczarskich peregrynacji zawsze stanowił atrakcję. Tak też było i tym razem, gdy dostąpiłem zaszczytu reprezentowania naszego klubu (przy okazji obecnego mistrza Polski), pośród dwóch moich mistrzów – Juliana i Krzysztofa, na drużynowych zmaganiach w tym mieście.

Julian zajął się logistyką (genialnie!), Krzysztof gastronomią (genialnie!), a mnie przypadła w udziale strona turystyczna (w subiektywnej ocenie tak sobie, ale przecież Lwów zwiedza się „sam”).

Dylemat górą czy dołem rozwiązał się sam, bo przecież niecałe sześć stów LOT-em w obie strony, to zawsze można oszczędzić. Kwestia hotelu – dwa wieczory Julka i bingo! 10 minut do rynku, spokojna, choć „tramwajowa” okolica, wygodne spanie w bardzo dobrych i niedrogich warunkach. Przed wyjazdem popędzani nakazami prezydenta Jerzego zadbaliśmy o dopisanie się do listy wyborców we lwowskim Konsulacie RP. Brak spełnienia tego obowiązku eliminował z wyjazdu.

No i polecieliśmy. Tak sobie, w sobotę rano, choć dopiero po piętnastej. Jedyne zmartwienie by bagaż nie ważył więcej niż 8 kg. Na szczęście z facetami jest łatwiej, w podróż zabierają mniej kosmetyków.

40-minutowy lot i przyjacielskie „Dzień dobry” na lwowskim lotnisku, a później Uberem do hotelu (polecam ten środek lokomocji, we Lwowie za normalną taksówkę płaci się prawie osiem razy więcej!). A hotel – wspomniane zaskoczenie. Zresztą jakże inaczej mogło być w „Contrabasie”. W recepcji przesympatyczna ładna lwowianka, prawdziwy kontrabas, a na ścianie… prawdziwa mapa Polski sprzed II WŚ. Uf… Szybkie zakwaterowanie, przebranie się strój wieczorowy (nie w piżamę!) i spacerek do serca przepięknego miasta.

Po wejściu w jego ulice szok! Tłuuuuumy ludzi! Mnogość ofert gastronomicznych i nie tylko. No i zabytki, zabytki, zabytki, na tle których naturalne piękno lwowianek nie miało konkurencji.

Co odczuwa Polak zaraz po wylądowaniu na obczyźnie? Oczywiście głód. By się go pozbyć Krzysztof, za poradą Julka, zaordynował „rypanie”, czyli kolację w słynnym Arsenale, w którym zmyślni mieszkańcy grodu Lwa zainstalowali restaurację podającą tylko… żeberka (z niemiecka, lub bardziej dokładnie – austriacka, boć to przecie Galicja, schweinerippchen). A że byłą sobota, swoje 50 min. na wolne miejsce trzeba było poczekać. Było jednak wesoło. W sumie wylądowaliśmy przy stoliku ustawionym przy ogromnym pniu, na samym środku Arsenału. Przaśne stoły przykrywał szary pakowy papier (tzn. w rzeczywistości jest on oczywiście w odcieniu brązu), żadnych sztućców. Ale te pojawiły się wraz z nadejściem kelnera, który… flamastrem domalował je na „obrusie”. Wszystko jak trzeba – nóż, widelec, talerz, a nawet podstawka pod napoje. Bez kłopotu przebiegł proces zamawiania dań – zupa razy trzy i tyle samo żeberek pieczonych na oczach gości, na potężnych obrotowych rusztach.  Acha, jeszcze papierowe wdzianko by nie pobrudzić tłuszczem ociekającym z żeberek ubrań.

Już po pierwszych kęsach smakowitości, pokrojonych tasakiem przez sprawnego młodzieńca, zrozumiałem dlaczego w tym miejscu jest tak dużo kranów ze zlewami. No przecież… Ale co ja tam będę opowiadał – pojedziesz, zobaczysz. Nie pojedziesz, to popatrz…

Do zwiedzania lokali gastronomicznych najwygodniejszy jest swobodny strój, nie wzięliśmy więc krawatów. I dobrze! Jeden gość zapomniał. Wataha kelnerów, przy ostrej muzyce, z tasakami i nożami w dłoniach, dorwała go! Na jego miejscu chyba bym miał stracha… Bo wzięli go między siebie, doprowadzili do pnia, przy którym siedzieliśmy i… tasakiem właśnie odrąbali mu… krawat tylko i na szczęście. W nagrodę mógł go powiesić pośród setek innych odrąbanych trofeów.

Ile trwało mlaskanie i cmokanie – nie powiem. Na pewno w sam raz. Na stole pozostały tylko kompromitujące i nagie dowody…

Ale przecież wieczór dopiero się zaczął. Dale więc w miasto. Dostojnym spacerkiem trafiliśmy do „Teatru Piwa”. A tu niezły band, a po nim kolejny z przebojami, że nogi same rwały się do tańca. No i większość gości posłuchała nóg. Przy tym piwo smaczne i do niemożebnego wyboru! Degustacja zaliczona na „6”. A że była już niedziela, czas obowiązków obywatelskich się zbliżał nieubłaganie.

W niedzielę pobudka przed wschodem słońca i krótki spacer do Konsulatu RP. Mieliśmy szczęście, bo o tej porze ludzi było mało. Później kolejka była na półtorej-dwie godziny.

Powrót tramwajem na starówkę, to super przygoda za pięć hrywien. I pierwsze podejście do „śniadania u Baczewskiego”. Spaliło na panewce – trzy godziny stania jak nic. Cóż więc dalej?

Najpierw odwiedziny w „Świecie Kawy”, a później… „Atlas”! W nim tradycyjne lwowskie… śniadanie angielskie. Po nim spacerek do Malewicza, by ogarnąć organizacyjnie rejestrację na turniej. Miłe chwile ze spotykanymi fajczarzami z całego świata. Później samo turniejowanie i… znów „Atlas”. Z jego ogródka naprawdę roztaczają się przepiękne widoki, a cienko krojona słonina wędzona z ogórkami, papryką i czosnkiem smakuje wybornie.

Niedzielny wieczór i Lwów mają jednak swoje prawa. Najpierw więc krótka wizyta w hotelu, by zostawić turniejowe trofea, a później do „Szkockiej”. Okazało się, że to rzut beretem od naszej kwatery. Wnętrze dość surowe – no takie szkockie, choć nie w kratę. Ale nie ono zachwyca. Trzeba bowiem wiedzieć, że to przedwojenne ulubione miejsce spotkań znakomitych matematyków ze szkoły lwowskiej, z panami Banachem i Mazurem na czele. Przed wojną oni i ich koledzy, a także kto chciał, zasiadali przy stołach, dyskutując matematyczne problemy, formułując zadania. Jedno z nich – „problem Banacha 153”, który pojawił się pod koniec lat 30., dopiero w roku 1972 rozwiązał włoski matematyk, za co otrzymał, zgodnie z zapisem w „Szkockim notesie”… żywą gęś. Bo za rozwiązanie każdego zadania była nagroda, co wyraźnie stoi w owym zeszycie, którego reprint ogląda się i czyta jak najlepszą powieść. Ów zeszyt pojawił się wtedy, gdy małżonka prof. Banacha zdenerwowała się, że zapiski geniuszy, czynione na serwetkach ulatują, a te z mankietów koszul trudno wyprać.

Że wreszcie pospaliśmy po setkach wrażeń z takiej niedzieli? A skąd! Znów przed słońcem wstawanie i spacerek na starówkę. Tym razem kolejka do „Baczewskiego” – przecież poniedziałek! – krótsza. Już po niecałych 120 min. (wyrównałem je chyba jednak z czasem palenia fajki na turnieju), symboliczna opłata i bilet za 150 hrywien (6 hrywien to złotówka – tak średnio). A w środku przeurocze wnętrze, ze szwedzkim stołem i jedzeniem palce lizać. No i jeszcze ten cichy pianista i prawdziwy przezroczysty płyn Baczewskiego. Inaczej można mieć kłopoty z trawieniem.

Reszta dnia to kolejna wizyta w „Atlasie”, miłe spotkania z fajczarzami i zwiedzającymi Lwów, z których najbardziej podobali się nam ci noszący na sobie ubrania z tradycyjnymi ukraińskimi motywami ludowymi (nawet całe rodziny tak robią), czekolada w kilkupiętrowym sklepie z nią właśnie i obowiązkowe punkty zwiedzania najważniejszych zabytków. Julian „podarował” też Krzysiowie (to tak na poturniejowe pocieszenie)… drewnianego zaporożca. Ale ktoś już wcześniej miał na niego chrapkę i go przykuł solidnym łańcuchem. No cóż, auto zostało, ale Krzyś zawsze może mówić, że je tam właśnie zaparkował…

Śniadanie made in Baczewski było tak znakomite, że trzymało nas aż do odlotu. I znów miłe „dzień dobry”, kilkadziesiąt minut lotu z „grześkiem” i herbatą i Warszawa. Stąd mieliśmy już blisko. Bo co to 200 km do domu…

Zabierając się do relacji miałem mocne postanowienie, że opiszę wszystkie przygody dwóch takich co się wybrali do Lwowa we trzech. Nie da się! Stąd niezbędna dokumentacja fotograficzna. Z nią czuję się bardziej rozgrzeszony z opisowej niezdarności…